Defluicytacja pańska

Jak pokazał błyskawiczny sondaż wśród zaprzyjaźnionych osób, w tym kilku historyków, w zasadzie prawie każdy połamał sobie zęby na znaczeniu słowa defluicytacja. Termin bowiem znany jest wyłącznie specjalistom, występuje głównie w staropolskich dokumentach, choć pojawiał się i w okresie późniejszym. Pozostawiłem go w tytule wskutek czego, połowa osób zapewne na widok tak dziwacznego słowa nie będzie już czytać dalej i ominie notkę na wszelki wypadek szerokim łukiem. A defluicytacja nad Wisłą była niegdyś mocno rozpowszechniona, choć termin nie wydostał się do szerszego obiegu.

Był to stały punkt dochodu dla właścicieli dóbr ziemskich położonych nad królową polskich rzek, którzy wykorzystywali ją jako spławną drogę transportu. W aktach dóbr wilanowskich z terminem tym zetkniemy się jeszcze w XIX wieku, w sąsiednich dobrach całkiem zanikł wraz z upadkiem Rzeczpospolitej. Słowo to pochodzi od łacińskiego „fluvius” czyli rzeka, a przez defluicytację rozumiano spław zbożowy do Gdańska. A jak wyglądała taka wyprawa pod koniec XVIII wieku omówimy sobie na przykładzie peregrynacji jaką odbył imć Milewski wiozący zboże przeznaczone na sprzedaż z wsi podległych dworowi w Oborach, działając w imieniu starościny Urszuli Wielopolskiej, dziedziczki tych ziem. Jako szlachcic rzecz określał mianem „defluicytacji pańskiej”.

Krygowanie tratwy. Choć zdjęcie pochodzi z XX wieku, przez wieki technika spławu nie uległa zmianie, podobnie naprowadzono tratwy z belkami w XVIII wieku. Zbiory NAC.

Zacznijmy jednak od celu w jakim wyruszył – o tym można poczytać w zamieszczonym dawno temu na blogu  wpisie „Handel wiślany”, można go także dzięki Bartkowi Biedrzyckiemu posłuchać wersji audio. Skoro już wiemy, że aż do połowy XX wieku Wisła była autostradą, na której mijały się ze sobą jednostki handlowe, flisackie tratwy czy też olędrzy, przyjrzyjmy się technicznej stronie takiej wyprawy. Aby spławić sól, potaż, szmaty znad Narwii do Gassów dla Papierni czy choćby zboże do Gdańska, należało dysponować załogą oraz jednostką pływającą. Pierwsze nie było problemem, wystarczyło wynająć retmana wraz z bracią flisacką lub orylską i mieć nad nią pieczę, jednakże towar najlepiej spławić było na własnym galarze. Tym nie musiał się kłopotać dzierżawca dóbr oborskich, bowiem dobra Wielopolskich leżały również w Małopolsce w okolicach Pieskowej Skały. Stąd też defluicytacja rozpoczynała się nieopodal Solca nad Wisłą, a galary docierały do Gassów, gdzie ładowano na nie zboże, być może wykorzystując pal, czyli przystań pod Karczewem, gdzie warunki brzegowe ułatwiały transport. Jednakże w przypadku położonych na prawym brzegu dóbr Bielińskich, sięgających w drugiej połowie XVIII wieku od Karczewa po Osieck, włącznie ze starostwem czerskim, statki wiślane zimowały w Potyczy, skąd ruszały na Wisłę po ustąpieniu lodów wożąc towary do Warszawy. Zimą podciągano je w bezpieczne miejsce na lądzie aby nie zostały uszkodzone, naprawiane były przez szkutnika osiadłego w Nadbrzeżu, który oporządzał szkuty, przysposabiał także maszty. Zapewne także on zajmował się naprawą galarów na przewozie karczewsko-gassowskim. Jak odnotowano do poważniejszych robót sprowadzano szkutnika z Kazimierza nad Wisłą, którego najmowano za pośrednictwem „Żyda z Karczewa”. Aby naprawić dubas uszkodzony podczas jednej z defluicytacji najęto ludzi do wyciągnięcia go z wody, osadzenia na warsztat oraz windowania. Szkutnik kierował pracami. Gdy statki były gotowe, ruszano w drogę.

Rycina z czasów defluicytacji imć Milewskiego przedstawiająca spław zbożowy.

W roku 1779 wyprawę taką odbył niejaki Milewski, drobny szlachcic zamieszkujący w jednej z wsi dóbr oborskich. Nie znamy jego imienia, jednak Milewscy mieszkali w tych stronach już w XVII wieku, w Cieciszewie i Gassach, czy też w kolejnych latach byli zarządcami folwarków w Łęgu i Imielinie. Rzeczony Milewski był zapewne ich potomkiem. Dzięki złożonemu przez niego „Regestrowi expensy na defluitacyę Gdańską z belkami i pszenicą” wiemy jak przebiegła jego podróż. W tym wypadku puste galary załadowano zbożem z dóbr oborskich w Gassach, a w dniu 19 czerwca Milewski wraz z flisami wyruszył w drogę. Nie znamy liczby galarów, towarzyszyły im dwie tratwy zbite z belek przeznaczonych na sprzedaż. Spław prowadzili flisacy pod wodzą retmana, zaś Milewski miał zająć się handlem. W tym samym dniu stanęli w Warszawie, gdzie nastąpiło oclenie towaru wywożonego za granicę, bowiem Gdańsk od czasów rozbioru znajdował się na terenie Prus. Jak odnotował Milewski opłata komory celnej warszawskiej wyniosła 566 złotych, dodatkowo 3 zł pobrali na piwo żołnierze dokonujący rewizji. Kolejne 3 zł trzeba było zapłacić retmanowi, który przewoził czółnem celników. Kolejne 30 złotych pobrał opisywany już na tych łamach Adam Poniński, a to z powodu myta związanego z wybudowaniem mostu w Warszawie, który należało podnieść aby łodzie mogły przepłynąć. Po wniesieniu tych opłat spław ruszył dalej.

1 lipca był już na terenie Prus w komorze celnej w miejscowości Fordon (obecnie dzielnica Bydgoszczy). W miejscu dawnej królewskiej komory celnej po pierwszym rozbiorze Prusacy ustanowili własną komorę, gdzie clili towary. Milewski odnotował kolejne opłaty, za przyjęcie dokumentów przez pruskich oficjalistów, za ich przewóz do rewizyi oraz drągowe dla żołnierza i rzecz jasna opłaty celne. Jednakże pruscy żołnierze w Fordonie zainteresowali się belkami, niezbędnymi do naprawy budowli strawionej w niedawnym pożarze, stąd też niejako „na pniu” Milewski obie tratwy sprzedał, zawierając stosowną umowę. Pozostawił drewno w zamian za stosowny weksel. W dalszą drogę ruszyły same galary, mijając osławione „Piekielne Wrota”, opisane już w dziele Klonowica o Flisie dwa stulecia wcześniej. Zwano tak rafę znajdującą się na zakolu Wisły u ujścia Brdy, znaną Flisakom jako miejsce niebezpieczne dla żeglugi. Na brzegu widoczne były liczne w tym rejonie osady olęderskie.

Fordon na mapie Leopolda von Schrottera w latach 1796-1802, okolice te podobnie wyglądały 20 lat wcześniej, gdy przybył tam Milewski.

10 lipca galary przybiły w Gdańsku. 16 lipca Milewski znalazł kupców na zboże, od których uzyskał stosowny weksel bankowy, celem uzyskania gotówki po powrocie. Następnie opłacił flisów „podług oddanej przez nich specyfikacji”, niestety nie wiemy ile wyniosło wynagrodzenie retmana kierującego flisami. Milewski uregulował także ich rachunki za wypitą gorzałkę na kwotę 30 zł. Odnotował również, iż stancja w Gdańsku za kosztowała go złotych 9. Następnie udał się do Warszawy, celem przedłożenia rachunku starościnie Wielopolskiej.

Tak wyglądała jedna z ostatnich defluicytacji z dóbr oborskich. W tamtych czasach rzeka nie była tak pusta jak obecnie, Milewski w drodze do Gdańska minął wielu flisaków i oryli, czy to na wodzie, czy ciągnących łodzie brzegiem. No i oczywiście olędrów, którzy płynęli w drugą stronę, a także założone przez nich niedawno wsie na Kępach Oborskiej, Falenickiej, Okrzewskiej… Wisła był wówczas uczęszczana, szlakiem takim, choć w nieco mniejszym stopniu, miała jeszcze przez ponad stulecie pozostać.


Źródła:

  • AGAD, Obory
  • AGAD, Archiwum Komierowskich
  • AGAD, AGWil

A jeśli ktoś chce poczytać na ten temat więcej, zwłaszcza o tym jak wyglądało flisactwo w tych stronach oraz jak bardzo życie miejscowych związane było z Wisłą, polecam jeszcze dwa teksty znajdujące się na blogu:

Dzisiejszy wpis powstał z okazji Flis Festiwalu. W Gassach już w najbliższą sobotę.

Może ci się także spodobać...