Z archiwum Ringelbluma

Z Archiwum Ringelbluma. Relacje jeziorańskich żydów.

W związku z kolejną rocznicą powstania w getcie warszawskim zamieszczam dwa historyczne teksty dotyczące drogi, jaką przeszła znaczna część dawnych mieszkańców Jeziorny. Drogę z jednego getta w Jeziornie, do getta w Warszawie. Droga większości z nich skończyła się następnie w obozach zagłady.

Pierwsza relacja pochodzi od B. Janowskiego i dotyczy wysiedlenia getta w Jeziornie (wysiedlenie odbyło się 25 stycznia 1941 roku):

,,Pierwszą wiadomość o grożącym nam wysiedleniu przyniósł z Warszawy wójt nasz 20 stycznia. Wiadomość ta nas bardzo zaskoczyła, gdyż poprzedniego dnia otrzymaliśmy okólnik od Kreishauptmanna nakazujący całkowite zamknięcie naszej dzielnicy drogą odrutowania i ustawienia płotów. Roboty te miały niebawem być rozpoczęte, na razie dokonywano pomiarów. Nie przypuszczaliśmy, aby świeżo wydane rozporządzenie zostało tak nagle przekreślone. Przyniesioną nam wiadomość w pierwszej chwili traktowaliśmy jako plotkę, jakie nieraz dochodziły do naszych uszu. Sytuacja była jednak poważniejsza, gdyż tejże nocy komendant policji zmobilizował policję z wszystkich okolicznych miejscowości i rozstawił warty na punktach granicznych dzielnicy żydowskiej. Na zapytanie nasze otrzymaliśmy odpowiedź, że jest to w związku jedynie z pierwszym rozporządzeniem i ma na celu całkowitą naszą izolację do chwili ustawienia płotów. O grożącym nam jakoby wysiedleniu on nie słyszał, ma jednak bardzo ostre instrukcje w sprawie zamknięcia ghetta.

Tu muszę wspomnieć, że w okresie poprzedzającym niniejsze wspomnienia, mianowicie w drugiej połowie grudnia, z powodu wypadku tyfusu w naszej dzielnicy zostaliśmy na okres 3-ch tygodni izolowani. Izolacja ta miała co prawda przebieg łagodny, dała się jednak wszędzie we znaki. Handel z aryjczykami prawie zupełnie zamarł, odwiedzanie dzielnicy aryjskiej było związane z pewnym ryzykiem, choć posługiwano się przepustkami z wystawienia Arbeitsamtu. Obecnie zaś w związku z świeżo wydanym rozporządzeniem wszystkie te przepustki zostały odwołane, opuszczanie dzielnicy żydowskiej dla wszystkich bez różnicy jak najsurowiej zakazane. Jedynie dla członków Rady Żydowskiej były przewidziane przepustki z wystawienia Kreishauptmanna.

 Toteż tego dnia za pośrednictwem wójta wysłaliśmy do Warszawy odnośne podanie, które zostało nam zwrócone bez rozpatrzenia. Miasto od razu wyczuło powagę sytuacji i niepomne zakazów, całą noc spędziło na ulicy. Zdenerwowanie udzieliło się wszystkim, toteż zaczęło się we wszystkich mieszkaniach gwałtowne pakowanie. Gdzieniegdzie widziało się wyniesienie paczek do sąsiadów aryjskich, ale wszystko to odbywało się jeszcze w tajemnicy, nikt się do ego nie przyznawał i ludzie wzajemnie się uspokajali.

 Nazajutrz przyjechał do miasta nowo mianowany komendant (Hauptwachmeister żandarmerii), który, sądząc z jego słów, miał jedyne zadanie przypilnować sprawę zamknięcia ghetta i w tym celu miał tam pozostać 14 dni. Szybko nawiązaliśmy z nim kontakt. Okazał się dość poczciwym Niemcem. Zapewnił nas, że rozkazu wysiedlenia nie ma, a gdyby takowy miał nadejść, nie ominie nas w porę powiadomić. Tymczasem dokonywał w dalszym ciągu pomiarów, co nas tylko wzmocniło w przekonaniu, że sprawa się skończy odrutowaniem.

            Groza sytuacji znaczniej się uwydatniła 22 stycznia, gdy do miasta zjechała cała brać egzekucyjna (3-ego Urzędu Skarbowego Wydziału Powiatowego) z ważnym nakazem zabierania z mieszkań żydowskich wszystkiego, co najcenniejsze, bez oglądania się, czy odwiedzony Żyd prowadził jakiekolwiek przedsiębiorstwo, czy zalega z podatkami, czy nie. W każdym mieszkaniu były przeprowadzone rewizje osobiste, a przy tej okazji zabierano najmniejsze, nawet kilkuzłotowe kwoty (za pokwitowaniem). Zainterpelowany w tej sprawie komendant nasz podjął się interwencji; byliśmy świadkami tego, że interwencja jego spełzła na niczym.

            Zdenerwowanie ogółu dochodziło do zenitu. Los nasz zdawał się już być przesądzony. Z Piaseczna zaczęły dochodzić alarmujące wiadomości o rozpoczętej ewakuacji Żydów. Wiadomości te były często sprzeczne. Niektórzy opowiadali o wysiedleniu jedynie 1500 osób, które były już raz wysiedlone do Piaseczna, ale mówiono też o ewakuacji wszystkich Żydów. Zaczęto już przebąkiwać o ucieczce, gdyż nie wiadomo było, dokąd ewakuowanych wysyłają i czy wysyłają rodziny razem, czy mężczyzn i kobiety oddzielnie. Opowiadano sobie jeszcze o innych objawach niezwykłych w naszym skupieniu: zamożniejsi zaczęli się od razu interesować swoimi uboższymi sąsiadami i znosić im to prowianty, to opał. W nocy zaś lotem błyskawicy rozeszła się wiadmość że rabin i prezes gminy wyznaniowej od razu się poczuli tak ciężko chorzy, że wezwano do nich karetkę pogotowia i wywieziono do Warszawy. Teraz panika stała się powszechna i każdy przemyśliwał tylko nad sposobem wydostania się. Nie szczędzono pieniędzy (mowa oczywiście o bogaczach) i w przeciągu kilku godzin nocnych karetka była wzywana kilkukrotnie.

W nocy z 23 na 24 [stycznia] komendant żandarmerii oczekiwał wiadomości z Warszawy, a gdy nazajutrz (był to piątek) o godz. 9:30 rano oświadczył nam ,,Ich hafte Ihnen persönlich, dass Sie für die nächsten 8 Tage ruhig bleiben können” (Osobiście ręczę za to, że przez następne 8 dni możecie spokojnie zostać), pospieszyliśmy o tym zakomunikować wszystkim Żydom. O 11-tej tegoż dnia przyjechał samochodem z Warszawy (jak się później okazało) zastępca Kreishauptmanna i w asyście żandarmów ponownie zaczął oglądać granice naszej dzielnicy. To nas bardziej upewniło, że rozkazu jeszcze nie ma. Tym większe było nasze przerażenie, gdy po godzinie kazał do siebie przywołać Radę i, na ulicy, podał nam do wiadomości następujący rozkaz: na poniedziałek rano ma być przygotowana łaźnia do parowania wszystkich Żydów, a tegoż dnia zacznie się ewakuacja do Warszawy. W dalszym ciągu wyjaśnił, że pieniędzy każdy może zabrać ze sobą, ile posiada, maszyny i urządzenia rzemieślnicze mają być zebrane w jednym miejscu, skąd po kilku dniach będą przewiezione do Warszawy i wręczone prawym właścicielom. Co do artykułów żywności, to tych zabierać nie powinno się, gdyż ”kartoffel und Brot haben wir Warschau für Euch vorbereitet” (Ziemniaki i chleb przygotowaliśmy dla was w Warszawie). Następnie zadał nam pytanie odnośnie ilości starców, niemowląt i chorych, a otrzymawszy odpowiedź oświadczył, że może nam zezwolić na przejazd samochodami, a samochody te będą przez niego dostarczone, o ile do soboty do 9-tej rano będzie w posiadaniu 4500 zł. Na warunek ten przystaliśmy, choć zdawaliśmy sobie sprawę że majętniejsi Żydzi już zdążyli wyjechać,ale nie chcieliśmy skazywać naszej gromady do odbycia tej drogi pieszo. Uzyskawszy naszą zgodę, zezwolił ponadto na zabranie osobistych bagaży, ale nie więcej niż każdy unieść potrafi.

Skończywszy rozmowę, urzędnik ten wyjechał, ale już po kilku godzinach zaczęły nadchodzić coraz to nowe rozkazy, jeden sprzeczny z drugim. Wieczorem z gminy nas powiadomiono, że będziemy wysiedleni już w sobotę. Wydało się to nam sprzeczne z poprzednim rozkazem, toteż pragnęliśmy się do tego upewnić. Całą noc spędziliśmy na oczekiwaniu żandarma, który przyrzekł nas o zmianie powiadomić. Uczynił on to, ale dopiero o 6-tej rano, gdy po kilkunastu minutach zjechała kompania ,,trupich czaszek” aby się naszą ewakuacją zająć. Po oględzinach łaźni, która stosownie do rozkazu była już opalona, i przeprowadzeniu szeregu ćwiczeń z członkami Rady i Służby Porządkowej, rozpierzchli się po mieście i po kilkunastu minutach wszyscy mieszkańcy byli już zapędzeni do parowania. W tym pośpiechu, pod gradem wyzwisk, krzyków i nierzadko uderzeń, o zabraniu wszystkich przyszykowanych tłomoków mowy być nie mogło.
Tymczasem przez całą noc piątkową radni chodzili po domach, aby zebrać potrzebną kwotę. Zbiórka szkła opornie, gdyż zamożniejszych już nie było, a u biedoty pomimo wysiłków, niewiele wycisnąć się dało. Gdy nadeszła godzina 9-ta, okazało się że do sumy 4500 brak jeszcze blisko 1000 złotych. Niemiec, który się zgłosił po odbiór pieniędzy, był tak wspaniałomyślny, że sprolongował termin do godziny 12-tej, ale kosztem podwyżki o dalsze 500 zł. Przy tym był postawiony warunek, że nikomu z radnych ani służby porządkowej nie wolno wyjechać innym jak ostatnim samochodem.

Sceny jakie się rozegrały przy dalszej zbiórce brakującej sumy, trudno opisać. Całe miasto było już zebrane na jednym miejscu, a gdy nawoływania radnych nie odniosły skutku, kobiety same wzięły się do dzieła. Nie oszczędzały własnych mężów ani dzieci, kto jeszcze miał parę złotych, zebrane na tułaczkę, musiał je wyciągnąć – i żądana suma się znalazła.
Podróż do Warszawy odbyła się w szybkim tempie. Niepokoiło nas jedynie to, że za nami jadą również nasi oprawcy. Zajechaliśmy na ul. Spokojną do Łaźni Miejskiej. Kazano nam wyładować bagaże, biegiem je zanieść na plac i na zakończenie jeszcze przerobić parę ćwiczeń.

Nareszcie i to się skończyło i każdy pospieszył odszukać swoją żonę i dzieci, które wyjechały wcześniejszymi autobusami. Bagaże pozostały na placu bez dozoru i opieki. Później dopiero przypomniano sobie, że należałoby porobić jakieś znaki lub dopisać nazwiska. Gdyśmy spostrzegli służbę, ta nas zapewniła, że tu nikt nie kradnie.

Tymczasem trzeba było jeszcze przejść parowanie (drugie w przeciągu dnia) i zaczęło się oczekiwanie na dworze przy 10 stopniach poniżej zera.

Nasza partia już o 10-tej wieczór była gotowa. Odesłano nas do baraku na tejże ulicy, gdzie w olbrzymiej Sali (bez okien) nagromadzono tysiące ludzi. Szczęście nam dopisało, gdyż już po godzinie nas wyprowadzono na powietrze i zaczęła się ekspedycja do kwarantanny.

Pochód ten trwał przeszło godzinę. Niesamowita cisza panowała naokoło. Tak wrzaskliwe i kłótliwe za dnia niewiasty zaniemówiły. Gdzieniegdzie słychać było jęki i utyskiwania. Co parę chwil ktoś zasłabł i musiał być usunięty z drogi. Pochód przystawał co parę minut dla odpoczynku. Należy podkreślić, ze towarzyszący nam policjanci (polscy) wykazali nam wiele serca. Wciąż uspokajali zmęczonych i pocieszali, że zbliżamy się do celu. Odbierali paczki bardziej obciążonym i oddawali do noszenia młodszym. Nareszcie dotarliśmy do miejsca przeznaczenia. Już przy drzwiach słyszałem, jak jeden z policjantów się wyraził: ,,Jesteście, ale teraz wam nie zazdroszczę”. Niebawem mieliśmy się przekonać, ile prawdy było w jego słowach. Ale o tym w nast[ępnym] reportażu.

B.Jankowski”

 

Plan getta w Jeziornie (www.sztetl.org.pl)

Druga relacja pochodzi od anonimowego przesiedleńca z Jeziorny:

Pobyt w kwarantannie

(Leszno 109)

Nareszcie jesteśmy pod opieką żydowską. Na samą tę myśl ludzie, dotychczas śmiertelnie znużeni, zaczynają się raźniej poruszać. Zdaje się, że wszystko najgorsze mamy za sobą, wstępujemy w nowy okres naszej tułaczki, ale już pod opieką żydowskiej Warszawy. To daje trochę sił i otuchy. Już sam widok wyłaniającego się z mroku nocy nowoczesnego gmachu napawa nas nadzieją, że tam, za tymi drzwiami czeka nas dobre przyjęcie, co najmniej ciepłe słowo przywitania. Tymczasem odbywa się liczenie i do naszej na wpół uśpionej świadomości dociera jedynie symboliczna liczba 613. Drzwi się otwierają i wszyscy zaczynamy się spieszyć, aby jak najszybciej dotrzeć do jakiegoś legowiska. Droga nasza prowadzi przez niekończące się korytarze, przez labirynt. Natrafiamy na jakąś salę, ale próba uśnięcia zostaje udaremniona głośnym pomrukiem: tutaj pełno, tam dalej są miejsca. Posuwamy się dalej ale nogi od razu odmawiają posłuszeństwa i tak znużeni całodzienną wędrówką, przeżyciami ostatnich godzin i dni, zrzucamy z siebie nasze paczki i jakoś się na nich lokujemy. Mija długa chwila, wraca nam przytomność i niestety spostrzegamy, że miejsce nasze absolutnie się nie nadaje dla odpoczynku. Prąd ludzki nie ustaje, jesteśmy stale popychani, a wszędzie naokoło pełno śmieci i nieczystości. Musimy zatem opuścić to miejsce. Rozglądamy się, ale służby ani śladu. Zaglądamy jeszcze do kilku sal, piętro wyżej, piętro niżej, wszędzie pełno. Nareszcie ktoś mi wskazuje jakąś pryczę. Uradowany lokuję dzieci. O leżeniu mowy nie ma. Jest nas na tej pryczy na razie pięciu, po chwili siedmiu, ale jakoś to będzie. O spaniu, lub nawet o chwilowej drzemce, nawet marzyć nie można. Naokoło gwar, głośne rozmowy, gdzieniegdzie kłótnie. Uspokoić ludzi nie sposób, bo nie wszyscy jeszcze są ulokowani. Wszyscy pragną miejsca do siedzenia choćby, a tymczasem na Sali jest kilku patrycjuszy,co już od środy tu siedzą, a dziś już zdążyli odebrać pościel. Ci się rozłożyli, jak w jakimś sleepingu, i pomimo zaduchu i szumu śpią w najlepsze.

Rozlegają się wołania, o wodę, herbatę, napój jakiś, ale nikt nie jest zaopatrzony, kobiety mdleją, dzieci płaczą. Kto ma trochę cukierków, mógłby majątek zrobić, ale widzę, że ludzie się obdarzają bezinteresownie, a po chwili i te zapasy nikną.

Jest już godzina 5-ta, wybieram się do innych sal w poszukiwaniu za ziomkami. Znajduję ich niebawem i dowiaduję się wielu rzeczy. Pobyt w kwarantannie trwa w zasadzie od 14 do 21 dni. Wcześniejsze zwolnienie zależy od kierownictwa. Wobec wielkiego napływu wysiedleńców z całego powiatu możliwe jest też natychmiastowe zwolnienie tych z nas, co mają mieszkania w dzielnicy żydowskiej zapewnione. Co się tyczy paczek, pozostawionych w Zakładach Miejskich, to podobno tam kradną, w najlepszym wypadku tak się obchodzą z paczkami, że późniejsze rozpoznanie jest prawie niemożliwe. Tu na miejscu już się zgłaszają osobnicy, co za cenę 100-200 zł ofiarują nabycie paczek niekoniecznie własnych.

O 6-tej napotkałem 2 pielęgniarki stanowiące naszą władzę. Od [nich się dowia]duję, że kierownictwo kwarantanny spoczywa w rękach bardzo energicznego gdańszczanina p[ana] Halbera. Przyjmuje on w swoim gabinecie już od 8-ej rano i we wszystkich sprawach należy się do niego zwracać. Od nich się dowiadujemy, że przez całą noc była gotowana woda, lecz zakład nie dysponuje naczyniami, więc otrzymują napój tylko ci, co są o tym informowani i potrzebne naczynia posiadają. Do dalszych sal nikt się nie pofatygował z tą wiadomością, toteż większość się nie dowiedziała o tym urządzeniu. Niewiasty te uskarżały się na swój ciężki los, gdyż pracują prawie bez przerwy całą dobę itd.

W międzyczasie uradziliśmy, że konieczne jest utworzenie delegacji, która by zażądała od Kierownika asystowania przy wydaniu nadchodzących paczek i pilnowała, aby wydane zostały prawym właścicielom. Już o godz. 8-ej stanęliśmy przy wejściu do gabinetu Kierownika, ale okazało się, że dostąpić tego zaszczytu, zostać przez niego przyjętym, nie jest łatwe. Należało przedtem się wypowiedzieć wartującemu przy drzwiach porządkowemu, który nas co prawda uspokoił co do obaw naszych, lecz był zdania, że p[an] Kierownik jest zbyt zajęty, aby mógł nas teraz przyjąć. W międzyczasie ktoś się użalił przed Kierownikiem, że proponowano mu nabycie paczki za 100 zł. Po chwili znalazło się więcej takich i pan Kierownik przystąpił do przeprowadzenia śledztwa. Trwało ono parę godzin i nie dało żadnych rezultatów. My tymczasem czekaliśmy za drzwiami. Gdy jednemu z naszego grona podstępem się udało dostać przed oblicze pana Kierownika, poprosił on o udzielenie przepustki 4 delegatom do miasta. Kierownik zażądał za tę grzeczność 200 zł.

Po kilku godzinach delegacja nasza jednak została przyjęta. W sprawie zwolnienia oświadczył, że w tej sprawie nie może nam natychmiast udzielić odpowiedzi. W sprawie zaś paczek postanowił przesłać wszystkie paczki do składu Gminy, gdyż sam nie posiada dostatecznego personelu, aby się tym zająć. Wyjątek jest gotów zrobić dla lepszych gości (fur bessere Leute). Na zapytanie, kogo zalicza do lepszych gości, odpowiedział, że tych co więcej zapłacą. Widząc naszą konsternację, po chwili dodał: „na rzecz Gminy”. Nie chcąc wysłuchać dalszych naszych żalów, wstał i władczym głosem poprosił o opuszczenie gabinetu, gdyż przeszkadzamy mu w pracy.

Widzieliśmy, żeśmy brzydko wpadli. Opuściwszy gabinet i spacerując po salach, co chwila się zgłaszał inny pośrednik z bardzo ponętnymi propozycjami: za cenę taką i taką możemy natychmiast być odesłani, za cenę taką paczki będą wydane bez przeszkód itd. Podczas tego spaceru przypadkiem natrafiłem na jegomościa, który najspokojniej niósł jedną z moich waliz. Na alarm mój przybiegł funkcjonariusz naszej Służby Porządkowej, który złodzieja z walizą odprowadził do Kierownika. Tam sprawa się wyjaśniła, ale waliza została. W tym czasie otrzymano wiadomość, że do kwarantanny ma przybyć nowa partia wysiedleńców, Kierownik więc zezwala na opuszczenie każdemu, co ma do dyspozycji, jakiekolwiek locum w Warszawie, ale bez paczek. Ucieszyliśmy się i z tego i każdy z nas pospieszył zapisać na wyjście żonę i dzieci. Zbiórka na podwórku rozpoczęła się o 1-ej po południu. Mija jedna godzina, druga, brama zostaje zamknięta, a kobiety i dzieci wprowadzone na dworzec marzną. Wszyscy są głodni. Był podobno chleb na sprzedaż u służby po 6-8 zł bochenek, ale na to trzeba było się wcześniej zapisać, a myśmy nie wiedzieli.

Szukam Kierownika, ale ten gdzieś znikł. Zgłasza się natychmiast jakiś pośrednik, który nam oświadcza że za cenę zł 10000 zebrani mogą natychmiast być zwolnieni, paczki dostarczone w najlepszym porządku. Dodaje że nie jest to cena wygórowana, gdyż w Gminie nas to drożej będzie kosztować. Postanowiliśmy jednak nie dać się szantażować i nie wdajemy się nawet w targi. Czekamy. Jest już godzina 4-ta po południu, gdy brama zostaje otwarta i pierwsza partia wypuszczona. Naprędce uchwalamy, że delegację pozostawimy na miejscu, aby jeśli się nie uda, możliwie pilnowała nasze paczki w magazynie, a kto może, wybiera się do wyjścia. Jestem wśród tych, co wychodzą, i ustawiam się w kolejce.

Ścisk jest niemiłosierny. Wypuszczanie następuje powoli. Korzystam z tej zwłoki, aby parę razy jeszcze pójść na górę po moją walizkę. Znajduje się ona w gabinecie Kierownika, jest tam podobno pewna, ale wydać ją może tylko Kierownik osobiście, a jego nie ma. Gdy po godzinie znajduję się wśród szczęśliwych, opuszczających pod eskortą Służby Porządkowej gościnne mury kwarantanny, spotykam Kierownika. Proszę go o wydanie mi walizki, na co on kategorycznie odmawia, gdyż nie wolno mu opuszczać swego stanowiska po drugiej stronie bramy dla celów prywatnych. Przyrzeka mi natomiast wydanie jej uprawnionemu przeze mnie funkcjonariuszowi. Nie myślę więc więcej o pościeli i paczkach,uratowanych z Jeziorny. Zajmuje mię w tej chwili jedno, czy uda mi się na noc gdzieś ulokować moją rodzinę, aby mogła się uspokoić i przyjść do siebie po przejściach ostatnich dni.

 

Getto warszawskie wiosną 1941 roku – transport mężczyzn do obozu pracy. (Galerie Bilderwelt / Getty Images)

Źródło: ,,Archiwum Ringelbluma” (Żydowski Instytut Historyczny)

Może ci się także spodobać...