Dolina Wisły – konstancińska Amazonia

Im człowiek starszy tym chętniej wraca pamięcią do dzieciństwa. Zbliżam się do “czterdziestki” i coraz częściej wspominam beztroskie zabawy, zapachy, miejsca. Wychowałem się na osiedlu Grapa, więc moje “miejsca” to łąki, olszyna, skarpa wiślana, rozlewiska między parkiem a Argentyną… Te argentyńskie rozlewiska dawnego koryta Jeziorki były szczególnie przyciągające. Prowadził do nich system mostków wykonany z młodych konarów i gałęzi, stworzony zapewne przez moich rówieśników z Argentyny. W środku zarośli na niewielkiej kępie stał szałas, zwany przez nas “bazą” (mówiliśmy tak na każde ukryte w lesie miejsce) do którego można się było dostać zarówno od wału Jeziorki jak i od samej Argentyny. Pomimo przerzuconych przez rozlewiska mostków niejeden raz noga lądowała w śmierdzącej już wówczas wodzie.

Dawne koryto Jeziorki między wałem a Argentyną (1978 vs 2011)

Dawne koryto Jeziorki między wałem a Argentyną (1978 vs 2011)

Swoje “bazy” robiliśmy również w olszynie, rezerwacie znajdującym się u podnóża skarpy na wysokości Grapy. Przy granicy z łąkami i górką “saneczkową” wejścia do lasu chroniły “bagna”, nie do przebycia latem, stanowiące zaś świetne lodowisko zimą. Sam las również był trudno dostępny – trzeba było znać drogę którą znowu stanowił system przerzuconych nad kanałami konarów. Las otwierał się w całości tylko zimą, gdy łęgi zamarzały. Miejską legendą przekazywaną sobie przez dzieci był czołg ukryty w środku tego niedostępnego lasu – nigdy nie udało mi się go znaleźć. Podobna miejska legenda dotyczyła stalowego elementu hydrotechnicznego znajdującego się w rozlewiskach przy parku – wg starszych kolegów miał być łodzią podwodną do której jako dzieci szukaliśmy włazu w zamulonym dnie – również bezskutecznie.

Sąsiadujące z lasem łąki to dawniej popularne miejsce opalania się mieszkańców osiedla. Zmeliorowane w czasach PRLu, podzielone były systemem zastawek i kanałów pełnych pomarańczowo-brązowej wody (na jej kolor wpływała zawartość gleby). W lato odbywały się sianokosy po których kombajny zostawiały idealne do dziecięcych zabaw stogi siana.

Łąki konstancińskie - widok na osiedle Grapa, lata 80-te XX wieku (zbiory A.Zyszczyka)

Łąki konstancińskie – widok na osiedle Grapa, lata 80-te XX wieku (zbiory A.Zyszczyka)

Była również sama skarpa – zimą popularne miejsce do zjazdów na sankach bądź na czym się tylko da (“saneczkowa”, “piaskowa”, “czarna” – kto nie pamięta tych miejsc stopniowanych od najłatwiejszego do najtrudniejszego zjazdu!), latem przedzieranie się przez chaszcze i szukanie zaskrońców. Najwięcej można ich było znaleźć bliżej stromej skarpy, u jej podnóża bądź na dzikim wysypisku stworzonym przez mieszkańców w okolicy ogródków działkowych – zresztą w latach osiemdziesiątych skarpa między Grapą a ogródkami była jednym wielkim wysypiskiem. Na przełomie lat 80/90 na terenie gminy uruchomiono punkt skupu ślimaków winniczków, eksportowanych potem zapewne do Francji. Skarpa była więc dla mnie również miejscem ich pozyskiwania. Wczesnym rankiem gdy zarośla przykrywała jeszcze gruba rosa zakładało się kalosze i z wiadrem przemierzało długie odcinki skarpy. Przypominało to trochę grzybobranie. Po jednym takim ‘polowaniu’ brat zapomniał zabezpieczyć paczkę ze ślimakami i wszystkie rozeszły się po łazience…

Skarpa wiślana na wysokości ogródków działkowych, lata 80-te XX wieku (zbiory A.Zyszczyka)

Skarpa wiślana na wysokości ogródków działkowych, lata 80-te XX wieku (zbiory A.Zyszczyka)

Zabawa na skarpie w okolicach górki 'piaskowej', lata 80-te XX wieku (zbiory A.Zyszczyka)

Zabawa na skarpie w okolicach górki ‘piaskowej’, lata 80-te XX wieku (zbiory A.Zyszczyka)

Dziś po 30 latach miejsca te mocno się zmieniły. Rozlewisko przy Argentynie jest nie do przebycia, jakiś czas temu zadomowiły się bobry znacznie podnosząc poziom wody a nieużytkowana od 20 lat łąka przy imberfalu całkowicie zarosła i została pochłonięta przez wodę. Na skarpie wiślanej na szczęście zaprzestano wyrzucania śmieci i dziś przykrywa je gruba warstwa ziemi i krzewów. Łąki, przez wiele lat nieużytkowane, od jakiegoś czasu należą do gminy i są popularnym miejscem wyprowadzania psów. Gmina udrożniła zarośnięte rowy melioracyjne przy okazji znacząco je pogłębiając. Zachwiał się poziom wód i teraz część wody z olszyny spływa do rowów. W wyniku tego bagna przy osiedlu zostały osuszone a i sam las jest dużo łatwiej dostępny latem niż jeszcze dwadzieścia lat temu. Dla mnie to znaczące zmiany na przestrzeni mojego prawie czterdziestoletniego życia. Jednak te miejsca zmieniają się ciągle i to w stopniu znacznie bardziej spektakularnym. Sama rzeka Jeziorka została uregulowana w połowie XX wieku dzięki wybudowaniu wałów i przekopaniu ujścia w Obórkach. Wcześniej meandrowała do Wilanowa przechodząc na pewnej wysokości w Wilanówkę. Łąki to również wytwór XX wieku powstały dzięki przeprowadzonym w PRLu melioracjom. Wcześniej teren był zabagniony. Jak wiele się zmieniło od lat 30-40-tych XX wieku do czasów mojego dzieciństwa (lata 80te) obrazuje fragment książki  Wojciecha Giełżyńskiego “Moja prywatna Wistuliada” o której w swojej publikacji “Konstancin. Zapomniana Arkadia” wspominał Zdzisław Skrok:

“Lewy brzeg niski i zabagniony, dno pradoliny Wisły. Kilkukilometrowy pas, ciągnący się po Obory, Konstancin, Mirków, Klarysew, porastają wysokie trawy bagienne i olchowe grądy, okalające zdradliwe oczka czarnej wody i grząskie torfowiska. Tak przynajmniej było w latach czterdziestych; nie wiem czy w ten krajobraz – jak z “Psa Baskerville’ów” – nie weszły po wojnie ekipy melioracyjne i czy aby nie przeobraziły tego podwarszawskiego mini-Polesia w pożyteczne łąki sianodajne. Jako dziesięcioletni gnojek znałem na wylot nieliczne ścieżki, wiodące do tego matecznika, a dostępne tylko po dłuższej suszy. Jeszcze lepiej znałem nieprzebyty, kolczasty busz jeżynowo-tarninowy, położony nieco wyżej, u stóp i na zboczu skarpy Grapy. Tam w latach okupacji wykonywałem swą pierwszą pracę zarobkową, w Polsce nietypową: byłem łapaczem wężów. Przez parę wiosennych tygodni gdy rozleniwione zaskrońce grzały się na słońcu, zarabialiśmy z bratem na kilka miesięcy życia dla rodziny. Czterdzieści, pięćdziesiąt sztuk – dwa worki po nabojach do cekaemu – było normalnym urobkiem. Z tym towarem, który wzbudzał popłoch wśród pasażerów wilanowskiej ciuchci, jeździliśmy do sklepu zoologicznego pana Peschla na placu Trzech Krzyży. Kupował każdą ilość, podczas okupacji była ogromna moda na zaskrońce – prawie tak powszechna jak filatelistyka. Peschel płacił 5 złotych za sztukę. Rozumieliśmy już prawo podaży i popytu, więc nasze dostawy były limitowane, po kilka naraz najwyżej, reszta kłębiła się w specjalnym kojcu, czekając na swój dzień targowy. Pięć złotych to w pierwszych okupacyjnych latach była równowartość kilograma słoniny na czarnym rynku w Jeziornej, czyli dużego słoika pysznego smalcu ze skwarkami. Dodatkowy zysk był na żabach, które Peschel kupował, żeby te zaskrońce karmić.

Także z rzeczką Jeziorką, która w ujściowym fragmencie zmienia nazwę na Wilanówka, miałem bliski związek: w niej się nauczyłem pływać. Zbiornik przy malutkiej zaporze pod Jeziorną ściągał wtedy cały high life konstanciński: braci Gutkowskich, rodzinę Pijanowskich, Andrzeja Mularczyka, Hankę Bajer (w której kochałem się na zabój), śliczną Madzię Mazanowską (w której kochał się mój brat), Lidkę Schiele i kogo tam jeszcze. Woda była czyściuteńka. Obecnie przy tejże zaporze gromadzą się jakieś przerażające, metrowej wysokości kłęby brudnej piany. Jeziorka prowadzi wodę NON i to we wszystkich niemal kontrolowanych wskaźnikach, jest ohydnym dotruwaczem Wisły. Przy samym ujściu, Potokiem Wilanowskim (uznanym oficjalnie za kolektor ścieków!) dostaje jeszcze zastrzyk jadowitych i łatwo palnych trucizn z lotniska Okęcie, Służewca nad Dolinką i sporej części Służewca Przemysłowego. Ten zdegradowany potok, a nawet przypałacowe Jeziorko Wilanowskie, parokrotnie zapalały się! Szokująca osobliwość turystyczna dla zwiedzających pałac Sobieskiego, polska wersja “Son et Lumiere”…

Obórki, przekop nowego ujścia Jeziorki do Wisły (druga połowa XX wieku)

Obórki, przekop nowego ujścia Jeziorki do Wisły (druga połowa XX wieku)

Właściciele dóbr wilanowskich, familia Potockich, miała z Wisłą permanentne kłopoty. W roku 1850 wody jej zalały 3447 morgów (1930 hektarów), zabierając żyzne gleby i nanosząc jałowych piasków. Potoccy nie lubili tracić, przeto ciężar szkód przerzucili na swych czynszowników ze wsi Las, Kępa Zawadowska, Augustówka, Zastów, Powsin, Zbytki. Chłopi żalili się że Potoccy łupią z nich czynsze w zmienionym wymiarze, nie bacząc na straty poniesione od powodzi, a do tego nakładają na nich szarwark przy budowie wałów i rowów odwadniających. Tylko nieliczne petycje najbardziej dotkniętych, zarząd dóbr wilanowskich uwzględniał – albo redukując czynsze i robociznę, albo dodając chłopom kawałek pastwiska lub łanu pod kartofle. To były wyjątki od reguły. Zasada była inna: rób chłopie tyle, co ci rządca każe (w 1856 roku szarwark wynosił 2 dni sprzężajne i 4 dni piesze “od dymu”), a jak nie – to płać dodatkowo po 5-10 złotych od mori na obwałowania. Opornych Potoccy “zapodawali” do naczelnika powiatu, który przysyłał stójkowych. W osiemdziesiątych latach ubiegłego stulecia do szarwarku przymuszono ludność wszystkich nadwiślańskich wsi pod Warszawą, ażeby uspławnić odcinek od ujścia Wilanówki do centrum miasta, przez usunięcie ławic piachu. Główna koncentracja robót była przy Saskiej Kępie, stale przedtem zalewanej wodami przyborów.”

Związek Wałowy Niziny Moczydłowskiej na inspekcji wiślanych umocnień, lata 30. XX w. (zbiory M. Wilczyńskiej-Wołoszyn)

Związek Wałowy Niziny Moczydłowskiej na inspekcji wiślanych umocnień, lata 30. XX w. (zbiory M. Wilczyńskiej-Wołoszyn)

Rodzina Wojciecha Giełżyńskiego była w posiadaniu willi Kaprys przy ulicy Batorego, stąd jego dzieciństwo to te same miejsca który ja wspominam na początku wpisu. Sama zaś książka “Moja prywatna Wistuliada” to zbiór wspomnień i wrażeń Giełżyńskiego z przebycia Wisły od jej źródła do ujścia.

Literatura:
1. Wojciech Giełżyński “Moja prywatna Vistuliada”

2. Zdzisław Skrok “Konstancin. Zapomniana Arkadia”