O przyszłości Urzecza

Dziś nieco mniej historycznie. Miałem okazje wziąć niedawno udział w cyklu spotkań warsztatowych badań prowadzonych na Urzeczu przez SGGW oraz spółdzielcze centrum innowacji CoopTech Hub. Badania tyczyły się mikroregionu jako strefy żywicielskiej Warszawy i prowadzono je w formie równoległych spotkań w dwóch częściach Urzecza, z udziałem mieszkańców regionu. Rzecz dotyczyła przeszłości, teraźniejszości i przyszłości nadwiślańskiej krainy.

Ciekaw jestem wyników badań, choć już teraz dały one możliwość ciekawych obserwacji. Urzecze ze swymi tradycjami rolniczymi, sadowniczymi oraz silnymi relacjami z rzeką, przez lata stanowiło zaplecze żywieniowe Warszawy, w minionych trzech dziesięcioleciach uległo to jednak zmianie. Jednak postępująca urbanizacja i akulturacja, nie zdołała zatrzeć tradycji. Paradoksalnie wydaje się, że została ona wzmocniona. Dekadę temu nie było to takie oczywiste. Jeszcze do końca lat dziewięćdziesiątych wiejskość wydawała się w przestrzeni miejskiej czymś wstydliwym, a mikroregion pozostawał czymś zapomnianym i nieokreślonym. Strój wilanowski mało komu kojarzył się z czymś innym niż Wilanów i Powsin, gdzie pojawiał się podczas dożynek, które choć były przedmiotem dumy tutejszych wsi, w prasie warszawskiej przedstawiano jako anachronizm. Także reakcje na temat potrzeb mieszkańców tutejszych wsi w miastach będących siedzibami gmin bywały rozmaite. Opisanie mikroregionu przez dra Łukasza Maurycego Stanaszka zbiegło się z wieloma rzeczami, jakimi były początek czegoś na kształt mody na poszukiwanie własnych korzeni, badań regionalnej historii, narodzin archiwistyki społecznej, finansowania działalności KGW, wreszcie utworzenia Narodowego Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi. Jak daleką drogę przeszliśmy na tym polu pokazuje niebywały sukces publikacji takich jak „Chłopki” J. Kuciel-Frydryszak i innych, które 30 lat temu nie miałyby szansy na komercyjny sukces. Wszystko to sprawiło, że doszło do unikalnej na skalę kraju reaktywacji tradycji zapomnianego regionu Urzecza, czego przejawem jest nieskończona liczba wydarzeń, zespołów i działalności. Wydaje się, że kiedyś będzie to przedmiotem badań etno-socjologicznych, bo wydaje się wręcz niebywałe, iż zapomniane w początkach XXI wieku Urzecze, stało się ćwierć wieku później niezwykle silnym ośrodkiem kultury i tradycji ludowej. Wydaje się, że utworzenie Muzeum Szkuty w nadchodzących latach sprawi, że tradycja ta będzie nadal żywa, znajdując swój główny ośrodek edukacyjny.

Bardziej istotną częścią badania było jednak analiza zmiany w zakresie tego, czym Urzecze być przestało. Wykształciło się jako strefa żywicielska Warszawy i w tej formie przetrwało do początków XXI wieku, gdy rozmaite procesy sprawiły, iż rolnictwo zaczęło tu zanikać. Dobrym przykładem jest tu gmina Konstancin-Jeziorna, do końca lat dziewięćdziesiątych mająca charakter rolniczo-przemysłowy, obecnie już w zasadzie nie funkcjonujący. Przyczyn powyższego diagnozować nie trzeba, bo są nimi przede wszystkim bliskość miasta i jego atrakcyjność finansowa, połączona z jednoczesną nieopłacalności niewielkich upraw w dobie globalizacji. Odejście od rolnictwa nasila się w ostatnich latach, gdy na terenie gminy coraz więcej obszarów przeznaczanych jest pod zabudowę, a sprzedaż ziemi jest bardziej opłacalna niż uprawa. Kilka lat temu nie było problemu z dzierżawą tutejszych pól, teraz nie ma już chętnych na powyższe, a bardziej istotne jest odrolnienie. To sprawia, że zaplecze żywieniowe jakim była ta część Urzecza przekształca się stopniowo w przedmieścia Warszawy. Wsie gminy Konstancin-Jeziorna, a także gminy Karczew czeka niebawem los dawnych wsi Siekierek, Wilanowa, czy Służewia. Wkomponowane w tkankę miejską, choć ich mieszkańcy częścią Urzecza się czują, nie mają jednak tego, co stanowiło o nim w przeszłości. A zderzenie miejskości z uprawą ziemi prowadzi do rozmaitych konfliktów, których objawem jest choćby wojna z rowerzystami. Szukających krajobrazu dawnego Urzecza należy odesłać na prawym brzegu do Glinek i dalej, a na lewym do wsi gminy Góra Kalwaria, choć pytaniem otwartym jest jak długo przetrwają jeszcze te krajobrazy, bo i Góra Kalwaria w ostatnich latach podlega przyśpieszonej urbanizacji.

Udział w badaniu uświadomił mi, że niezależnie od historycznej perspektywy i analizy zmian zachodzących w teraźniejszości, pewne procesy zachodzące obecnie mają wpływ na przyszłość. Zmiany klimatyczne dotykają już mikroregionu nie tylko z powodu suszy i niskiego stanu Wisły. Lokalne rzeczki nie mają wody od kilku lat, w tym roku po raz pierwszy zabrakło wody w Wilanówce. Temperatura umożliwia ekspansję roślinności, która nie była w stanie kiedyś się zakorzenić. Porzucenie upraw i leżące odłogiem działki sprawiają, iż rozpowszechniają się nawłoć, klon jesionolistny, jest także bambus mrozoodporny, a nikt nie próbuje ich z nieużytków wyplenić, co umożliwia dalszy rozrost. To tylko przykłady, pokazujące jak przemienia się tutejszy krajobraz.

Jednakże zaniknięcie strefy żywieniowej i zastąpienie jej łańcuchami globalnych dostaw wydaje się czymś niebezpiecznym. Warszawa od stuleci uzależniona była (podobnie jak każde duże miasto) od dostaw żywności. Gigantyczne powodzie lat 1713-15 doprowadziły nie tylko do przeobrażeń na Urzeczu, zniszczeń tutejszych wsi i kościoła w Cieciszewie, lecz uniemożliwiły również uprawy. Skutkowało to głodem w Warszawie, która straciła swą strefę żywieniową. Co pokazuje, jak skończyć się może brak suwerenności żywieniowej, zresztą przykład COVID i zachwiania gospodarki, a także trwająca w Ukrainie wojna, pokazują iż pewne scenariusze brać należy pod uwagę. Dodajmy jeszcze, że wzmiankowane powodzie stanowiły szczyt wielkich zmian klimatycznych, jakie trwały przez cały wiek XVII, na Urzeczu dokonując przekształceń także w uprawach, bo wskutek oziębienia niemożliwe były choćby uprawy winorośli w dolinie Wisły. Za to zniknęły plagi szarańczy, coś za coś…

W trakcie warsztatów miałem okazję poznać wiele lokalnych produktów żywnościowych, o których istnieniu nie miałem pojęcia, bowiem organizatorzy mówili nie tylko o idei łańcucha krótkich dostaw, ale także prezentowali ciekawy pomysł, wskazując w jakim kierunku mogą pójść przyszłe uprawy na Urzeczu. Jednym z nich jest ukierunkowana działalność pojedynczych rolników nowego typu „new rurals”, świadomie komponujących i specjalizujących się w swej ofercie. Innym miejska spółdzielczość żywnościowa i „coop tech” to dwa powiązane nurty nowoczesnej gospodarki społecznej, które łączą idee współwłasności, lokalności i technologii.

Miejska spółdzielczość żywnościowa to sposób na odzyskanie kontroli nad tym, co trafia na nasze talerze — i skąd to pochodzi. To ruch, w którym mieszkańcy miast łączą siły, by wspólnie uprawiać, przetwarzać i dystrybuować jedzenie. Zamiast anonimowych korporacji i długich łańcuchów dostaw, pojawia się współpraca, lokalność i zaufanie. W takich inicjatywach chodzi o coś więcej niż tylko o żywność. To prawo społeczności do decydowania o własnym systemie żywienia — o tym, jak i przez kogo jest ono tworzone. Takie inicjatywy opierają się na zasadach współpracy, krótkich łańcuchach dostaw i suwerenności żywnościowej – czyli prawie społeczności do decydowania o tym, jak żywność jest wytwarzana i dystrybuowana. Spółdzielnie żywnościowe mogą przyjmować formę miejskich farm, wspólnot zakupowych lub lokalnych sieci przetwórczych. W Polsce przykłady takich działań to m.in. projekt Spółdzielczej Farmy Miejskiej MOST w Warszawie czy inicjatywa Jadalny Kraków, które łączą produkcję, edukację i działalność społeczną.. Jak wynika z raportu „Miasta dla suwerenności żywnościowej” przygotowanego przez CoopTech Hub i Fundację im. Heinricha Bölla, właśnie miasta mogą odegrać kluczową rolę w budowaniu nowych, bardziej odpornych systemów żywnościowych — wspierając rolnictwo miejskie, skracając łańcuchy dostaw i traktując żywność jako element infrastruktury społecznej, równie ważny jak transport czy energia.

Ten model wymaga jednak współdziałania: samorządów, rolników, aktywistów i mieszkańców. Potrzebne są też jasne przepisy i stabilne finansowanie. Ale w zamian miasta i ich otoczenie zyskują coś bezcennego — niezależność, wspólnotę i realny wpływ na to, jak wygląda ich codzienność. Przyznam, iż wyrażana w tej formie kwestia suwerenności żywnościowej i dostępu do lokalnych produktów osobiście do mnie przemawia. Wspomniany projekt Farmy MOST działa na Siekierkach od niedawna. Elementem lokalnego modelu, choć oczywiście nie spółdzielczego, są również inicjatywy takie jak sery i miody z Cieciszewa, czy cydr i soki jabłkowe z Czerska. Część sprzedających na lokalnym targowisku także posiada własne produkty. Warto więc te działania wspierać, choć konstaciński targ nie jest najlepszym przykładem modelu sprzedaży, bowiem w przeciwieństwie do innych tego typu targowisk sprzedający nie muszą pokazywać świadectwo pochodzenia produktu, co sprawia, iż jak wielu miejscowych wie, większa część produktów pochodzi z targu na Broniszach, lub jest zagranicznego pochodzenia. Czego zdaje się nie są świadomi odwiedzający targ liczni przybysze z Warszawy.

Kończąc spisywanie luźnych przemyśleń z warsztatów, dodam jeszcze, że nieco utopijna lecz działająca idea spółdzielczości żywnościowej, przypominała mi mocno wizję rozwoju cywilizacji w książce Iana Mc Donalda „Hopeland”, gdzie w niedalekiej przyszłości kryzys klimatyczny sprawił, iż właśnie podobne rozwiązania dzięki ludziom, którzy wierzyli w wspólnotę i solidarność, możliwe było przetrwanie.

Czyli wartościom jakie w dobie antagonizującego internetu wydają się nieco złudne… Zobaczymy jak będzie więc na Urzeczu, gdzie właśnie wszystkie gminy uchwalają strategię rozwoju na kolejne lata, do czego obligują je przepisy. Czy znajdzie się tam miejsce dla rozwiązania diagnozowanych problemów, czy tylko dla spodziewanej dalej urbanizacji, zobaczymy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *