Konstancińskie i skolimowskie wille są doskonale opisane pod względem ich architektów i kolejnych właścicieli. Wiele też wiemy o znakomitych gościach którzy bywali na tutejszych „salonach”. Nie mówi się zaś nic o ludziach którzy obsługiwali te domy i utrzymywali je w należytym porządku, czyli o służbie, dozorcach i ogrodnikach. Pochodzili zazwyczaj z okolic Konstancina, tj. z Jeziorny, Klarysewa, Powsina itp. W okresach letnich część służby (kucharze i pokojówki) przyjeżdżała za właścicielami willi z Warszawy, dokąd wracała na jesieni gdy ruch w Konstancinie zamierał. Zimowy Konstancin zamieszkiwany był już właściwie tylko przez dozorców. Mieszkali oni w oddzielnych małych domkach usytuowanych w kącie działki bądź w specjalnie dla nich zaadoptowanych pomieszczeniach piwnicznych – suterenach. Nie znane mi są jak dotąd żadne wspomnienia konstancińskich dozorców, dlatego wszystkie opisy zamieszczone poniżej pochodzą ze wspomnień opublikowanych przez rodziny właścicieli i przedstawiają ich punkt widzenia. We wspomnieniach często brak imion żon dozorców – określano je zwyczajowo od imienia bądź nazwiska męża: Kępczycha, Lewandzicha, Janowa, Antoninowa…
W latach dwudziestych XX wieku stróżem w willi Maryla (ulica Sienkiewicza 19) był niejaki Lewandowski. Cały rozdział swojej książki poświęciła mu Katarzyna Witwicka: „Był bardzo stary. O siedemdziesiąt dwa lata starszy ode mnie, czyli w okresie naszej znajomości, gdy ja miałam od trzech do siedmiu lat, on, odpowiednio, liczył ich od siedemdziesięciu pięciu do siedemdziesięciu dziewięciu. Mówił, że brał udział w styczniowym powstaniu (…) Jak wielu ówczesnych stróżów w Konstancinie, Lewanda z rodziną mieszkał w suterenie, to znaczy w jednej z piwnic, tyle że wybielonej i z oknem większym, niż bywają w piwnicach (…) Tośka, wnuczka Lewandy, liczyła już dwadzieścia parę lat. Jakoś nie zanosiło się, by miała wyjść za mąż. Od czasu do czasu pojawiali się wprawdzie jacyś adoratorzy, ale wkrótce znikali. Ciotka Matylda mówiła, że Tośka 'czeka na królewicza z bajki i żeby się tylko nie przeliczyła’. Mówiło się też, że Tośka miewa 'fochy’ i nimi kandydatów odstrasza. Zresztą nie tylko adoratorom dawała się we znaki. My z Hanią (…) nieraz odczuwałyśmy, że 'Tośka jest dziś zła’. Raptem zaczynała przepędzać nas z trawników, robić wielki wrzask za zerwanie byle listka czy nawet chwastu… Krzyczała i na dziadka, wymyślała mu, wypędzała z mieszkania. Jej matkę nazywano, po ojcu, Lewandzichą, choć niesłusznie bo była zamężna i nosiła inne nazwisko. Ale mąż wyjechał do Ameryki, od lat już nie dawał znaku życia i ludzie powoli o nim zapominali. U nas dodawało się jeszcze „ta wariatka, Lewendzicha”. Lewendzicha prawie nigdy nie mówiła spokojnie, tylko krzyczała. A jeśli nawet głosu nie podnosiła, to i tak stale wydawała się czymś podekscytowana, pełna pogróżek, urągań złorzeczeń. Z sąsiadami-stróżami pozostawała w stanie permanentnej wojny (…) [Lewandzicha] wykrzykiwała na starego ojca, nie dawała mu spokoju. Nie dziwne więc, że Lewanda uciekał z domu, jak tylko mógł. Od wczesnego rana do zmroku krzątał się w ogrodzie, wciąż tam sobie wynajdując jakąś robotę. Niektóre z tych czynności powtarzały się regularnie jak pory roku i zgodnie z nimi. Tak więc jesienią Lewanda grabił opadające liście, zasypywał nimi tak zwane wejścia frontowe, to znaczy drzwi obu werand i ganeczku od pokoju ciotki Matyldy. Żeby nie wiało i żeby śnieg nie przedostał się przez progi do wewnątrz (…) Tak samo – liśćmi i gałęziami – opatulał klomby i rabatki. Specjalnie zaś dbał o klomb środkowy, od frontu (…). Na środkowym klombie Lewanda sadził jakieś bratki, stokrotki, nagietki, nasturcje – rośliny jednosezonowe, poza tym rosły tam, na stałe, irysy i róże. Jedyne róże w ogrodzie 'Maryli’ i o nie właśnie Lewanda troszczył się najpieczołowiciej. A gdy zaczynały kwitnąć – liczył pąki i każdego z nich pilnował (…). Po zimie Lewanda spotykał wiosnę znów przy środkowym klombie (…) – zabierał się do głównej wiosennej dekoracji ogrodu: bielenia wszystkiego, co się do pobielenia nadawało. Na pierwszy ogień szły pnie kilku drzew owocowych, potem – wraz z postumentem – figurka Matki Boskiej w jaśminowym zakątku, potem postument byłej fontanny. Na ostatku bielił Lewanda 'zęby’ (cegły, które wkopane ukośnie w ziemię tworzyły w 'Maryli’ obramowanie klombów i trawników, oddzielając je od alejek). (…) Prócz córki i jej wnuczki, z którymi mieszkał, Lewanda miał jeszcze syna i inne wnuki, a nawet prawnuki – tego właśnie syna potomstwo. Syn Lewandy pracował w Mirkowskiej Fabryce Papieru (…). Ile wnuków i wnuczek miał syn Lewandy, nie wiem, ale jedna z nich, Zosia, przezywana 'Rudą’ z powodu koloru włosów, wówczas chyba dziesięcioletnia dziewczynka, przez jakiś czas przychodziła do mnie bawić się. Ściślej – wynajmowano ją za pieniądze do bawienia się ze mną. Wille zazwyczaj sprzedawano i nabywano 'z dobrodziejstwem inwentarza’, to znaczy – ze stałymi jej lokatorami oraz stróżami. Aż tu nagle, przy kolejnej sprzedaży, Lewanda omal pracy nie stracił. Nowy nabywca uznał, że obecny stróż jest już zbyt stary, wymówił mu i najął nowego. Na razie jednak Lewandów nie eksmitował. Nowy był tymczasem na próbę i 'na przychodne’. (…) Młody 'dozorca’ – nie pozwalał nazywać się stróżem – o niczym widocznie nie miał zielonego pojęcia. Można powiedzieć, że niejako podpatrywał Lewandę i łapał się zaraz za to samo, co robił stary. Ale byle jak, bez żadnego pomyślunku, aby zbyć. (…) Gdy minął pełen napięcia okres próby – właściciel zwrócił się do nas, jako jedynych w tym czasie lokatorów z pytaniem, co sądzimy o kandydacie na nowego stróża. Bardzo żarliwie opowiedzieliśmy się za Lewandą. Pozostał”
Ogrodem i willą Pallas Athene (ulica Piasta 32) opiekował się Józef. ,,Do willi 'przynależał’ duży ogród – ozdobny i owocowy, w którym rosły najlepsze na świecie (jak je zapamiętałam z dzieciństwa) – czereśnie. Ogrodem opiekował się Józef – mieszkał z żoną i dwojgiem dzieci, naszych rówieśników, z których pamiętam tylko dziewczynkę – Stasię – w niedużym domku leżącym na wprost bramy wjazdowej. Było też tam małe podwóreczko z psem na łańcuchu, kurami i innymi atrakcjami, jak np. duży kloc do rąbania drewna. (…) Kuchnia w Konstancinie, jak zresztą i inne pomieszczenia: śpiżarnie, pralnia, pokoje dla służby, były w suterynie, do której prowadziły osobne schody z zewnątrz (…) Z tych kilku lat spędzonych w Konstancinie, utkwiły mi w pamięci uroczyste chwile: choinka do sufitu ustawiona w dużym salonie, jarzące światła, uroczyste stroje, wianuszek służby oczekującej na życzenia i prezentu, no i św. Mikołaj, którym był przebrany Józef – wysypujący z dużego wora na podłogę mnóstwo łakoci dla nas, dla dzieci ogrodnika i dla Janki Roczka. Pamiętam zresztą że ów św. Mikołaj skarcił wówczas dosyć dotkliwie rózgą własną córeczkę Stasię, która zbyt zachłannie zagarniała dla siebie te słodycze.” Prócz ogrodnika Jana autorka Jadwiga Bieleszowa wspomina również Roczka: „Roczek to była osobliwa persona, spełniająca różnorakie funkcje – od lokaja do ogrodnika, a poza tym palił on w piecu centralnego ogrzewania, froterował parkiety, a ponadto dbał o srebra stołowe i lustra w bawialnym pokoju. Oczywiście podawał również do stołu (…).”

Nieopodal, w willi „Julia” (ul. Batorego 20) przez wiele lat dozorcą był Jan Naźwikowski. ,,Dozorcą od chwili pobudowania willi do 1913 r. był Adam. Po nim objął miejsce Jan Naźwikowski z żoną Marią i dwiema córkami: Józią i Zosią. Obie wyszły za mąż, starsza mieszka w Bydgoszczy, druga pod Szczytnem. Wnuków obie córki dostarczyły dziadkom jedenaścioro, oprócz kilkorga zmarłych w niemowlęctwie. Tak więc zacni Janowie służą trzydzieści lat z okładem i są oboje wzorem pracowitości, życzliwości i przywiązania do nas i całej naszej rodziny (pisane koniec 1945 r.)” Charakterystykę Jana i jego żony Krystyna Machlejd przedstawia na dalszych stronach swoich pamiętników: ,,Nasz kochany Jan, ostatnio Janciem zwany, mając pod swoją pieczą w lecie 1943 r. dwie torby dziesięciokilowe, przysłane z Warszawy: jedna – to 10 kg soli potasowej pod róże, a druga to 10 kg cukru kryształu, pomylił się i napoczął właśnie tę niewłaściwą z cukrem – i z całym spokojem i przejęciem słodził brudną ziemię tak długo, aż zostało w torbie na dnie… 1 kg. (…) Wzruszający był moment, jak Jan spostrzegł swój błąd – zbladł, przykląkł, objął mnie za oba kolana i powiedział: Niech Pani Prezesowa robi ze mną , co Pani Prezesowa chce, tak jestem winien. Chyba to było jedyne Jana 'przestępstwo’ przez 38 lat służby. Uspokoiłam i, unosząc z ziemi kajającego się grzesznika, ugościła suto i tak się sytuacja wygładziła. Jak wprowadziła gmina zarządzenie umieszczania tablic z numerami posesji, nazwą ulicy i willi, tudzież nazwiskiem właściciela – nasza tablica przybita do drzewa krótko wisiała. Trudno było dociec jakim cudem zginęła. Dopiero Jan objaśnił, że to on sam 'dokumentnie zdjon z chojaka’, by się nie zniszczyła i dobrze schował. (…) Kiedy mowa o zacnym Janie, jakże nie wspomnieć i poczciwej Janowej, która raz na zapytanie jakiegoś eleganckiego pana z teczką pod pachą, czy jest w tej willi „kasa” mając na myśli sąsiednią willę „Annę” należącą do Kasy Mianowskiego) odparła z oburzeniem, iż 'u nas nic się takiego nie przechowuje i nie przetrzymuje’. Długo nie mogła się uspokoić, tak się zeźliła na to bezczelne zapytanie, jak sama mówiła: 'Co go obchodzi, czy u nasz jest kasa?’. Można by przytoczyć dziesiątki jej samorodnych określeń, jak np. 'nasza pani taka była dawniej słuszno i dufno w zadku (to niby ja), jak szła – to tak w prawo i w lewo, aż przyjemnie było popatrzeć, a teraz to tako bidoto’ (…). Śmieliśmy się, kiedy opowiadając o konkurach swojego zięcia, późniejszego drugiego męża swej córki Józi, gdy to teściowa kręciła nosem, że syn młodszy będzie od żony, i do tego 'gdowy’ i matki czworga 'dzieciom’, wtedy urażona w swej ambicji Janowa tymi reminiscencjami dorzekła: 'Czy to że Józia gdowa, to mu co wyszczerbi?’ Nie wyszczerbiło jednak, bo się w końcu ożenił i w pięć lat potem do gotowej już czwórki – przybyła druga czwórka dzieciarni. Młoda para miała tu w willi weselisko, tak jak i pierwszy raz szła za mąż i jak druga córka wychodziła za mąż. Miodowe dwa tygodnie spędzili w pokoikach szoferskich chwilowo wolnych [pokoje nad garażem]. Naturalnie wszystkie trzy wesela wyprawiliśmy oboje z mężem.”
Niestety nie zachowało się w krótkim opisie ogrodnika willi „Sanssouci” jego nazwisko. Janina Bauman (wnuczka lekarza Aleksandra Fryszmana) wspomina tylko że ogrodnik w willi Fryszmanów mieszkał w oddzielnym małym domku nieopodal garażu. Przywołuje także jego krótki opis: ,,W ogrodzie, w willi toczy się na pozór normalne życie. Babcia, siedząc w swoim głębokim fotelu, przeżywa nowy atak bólów. Ciocia Mania krząta się jak zwykle; stary ogrodnik o ogorzałej twarzy i sumiastym wąsie sroży się, bo zerwałam z drzewa niedojrzałą brzoskwinię.”
Dzięki wspomnieniom Antoniego Marianowicza znacznie więcej wiemy o ogrodniku willi Promyk (ul. Przebieg) należącej do ojca Antoniego – Gustawa Bermana. „Pode mną mieszkał nasz ogrodnik Antoni S. z żoną Eleonorą. Nie ulega wątpliwości że Antoni był wybornym fachowcem i że wywiązywał się ze swych różnorakich obowiązków – jak to się zwykło pisać w świadectwach dla służby – ku naszemu całkowitemu zadowoleniu. Mimo podeszłego wieku (miał już dobrze po siedemdziesiątce) odznaczał się wyjątkową krzepą i doskonale sobie radził z naszym niewielkim ogrodem oraz sadem, dbając również o żywy inwentarz (psy, kury, kaczki, gęsi) i doprowadzając do porządku wszystko to co w domu lub obejściu wymagało konserwacji bądź naprawy. Antoni miał starszą od siebie o kilka lat żonę, która pomagała mu w lżejszych domowych pracach. Z jego nacechowanych dumą opowieści wynikało, że Antoninowa była niegdyś nie lada pięknością i że ich najstarsza córka jest naprawdę dzieckiem nie jego lecz jakiegoś 'pana dyrektora’ cukrowni czy może cegielni. Antoni nie miał nałogów, nie pił ani nie palił i był 'robotny’ jak rzadko. Przez cały dzień pracował w ogrodzie, a wieczorem, po kolacji, zakładał druciane okulary i czytał Antoninowej tak zwaną 'pięciogroszówkę’ czyli niepokalanowski 'Mały Dziennik’, najtańszą i najbardziej obskurną z gazet. Sylabizował z trudem, monotonnym głosem, który ani trochę nie zmieniał się w zależności od rodzaju informacji. (…) Antoni i Antoninowa, choć dość dawno skończyli z wiejską egzystencją, mieli jeszcze wiele cech typowo chłopskich. Do najbardziej uciążliwych należało całowanie w rękę każdego, kto w ich mniemaniu zaliczał się do 'państwa’. Mnie tytułowali 'paniczem’ i dopiero po dłuższym czasie, ulegając moim popartym przez ojca błaganiom, zaczęli mówić mi po imieniu. Za to zwracali się do mnie w trzeciej osobie, np. 'czy Kazik widział kocięta u sąsiadów?’ albo 'Przyszedł ktoś do Kazika’. (…) Ogrodnik i jego żona byli tradycyjnie częstowani niedzielnym obiadem. W dnie powszednie gotowali sami. Nasze stosunki z Antonim układały się jak najserdeczniej. Dla mnie był wyrocznią w dziedzinie wszelkiej praktycznej wiedzy o naturze. Nieraz wstawałem o świcie, ażeby słuchając ptasich śpiewów towarzyszyć mu w ogrodniczych zajęciach. Lubiłem także Antoninową i chętnie słuchałem jej bajań o tym, jak to przed pół wiekiem bywało we dworach i czworakach. Uważaliśmy tych ludzi niemal za rodzinę, tym boleśniejszy był więc zawód jaki sprawili nam zaraz na początku okupacji”
Znana jest miłość Stefana Żeromskiego do swojego ogrodu okalającego willę „Świt”. Jednak on sam nie sprostałby ogromowi pracy jaki się wiązał z utrzymaniem domu i ogrodu w należytym porządku. Dlatego też zatrudniał w charakterze dozorcy i ogrodnika Józefa Kępkę. Jego barwny opis Monika Żeromska utrwaliła w swoich „Wspomnieniach”: „Ojciec przepadał za Józefem Kępką. Siadywali razem na murku naprzeciwko furtki naszego domu, po drugiej stronie ulicy, albo na okrągłej ławce pomalowanej na zielono, obejmującej pień dębu przy werandzie, i obaj oparci na laskach, rozmawiali. Kępka nie był chyba zbyt pracowity, a już nadzwyczajnie leniwa była jego żona, Kępczycha. Kiedy mama zachodziła do nich czasem do przybudówki, aby Kępczychę leżącą stale w łóżku namówić do zgotowania czegoś godziwego Józefowi, Kępczycha odpowiadała niezmiennie: 'A miałby on ta co jeść, żebym się o to cięgiem nie modliła? Modlę się’. Józef nosił się z wiejska, miał długą, ciemną kapotę obszytą tasiemkami, wysokie pomarszczone buty i szeroki kapelusz. Mieli dwie córki zamężne, a te córki z kolei miały ciągle rosnącą liczbę dzieci, które bez względu na płeć nazywały przeważnie Niunie. Moją wybraną przyjaciółką była Marta Batorowska, wnuczka Józefa, która urodziła się tego samego roku, miesiąca i dnia, co ja.”
To tylko kilka opisów ludzi o których pamięć została zatarta, a którzy przez wiele lat stanowili koloryt konstancińskich i skolimowskich willi i dbali o ich utrzymanie w należytym porządku. Warto wspomnieć tych wszystkich którzy 'obsługiwali’ Konstancin i Skolimów. Witold Rawski opisał w jednym ze swoich tekstów historie kilkoro stróżów ulicznych, zaś niebawem w napisanej przez nas książce przeczytacie m.in. o handlarkach żydowskich z Jeziorny przychodzących z tobołkami do konstancińskich domów. Mam nadzieję że z czasem uda nam się pełniej spojrzeć na historię naszego miasta niż tylko z punktu widzenia posesjonatów.
Literatura:
„Opowiadania konstancińskie” Katarzyna Witwicka, 1980
„Wspomnienia. I pozbiera pogubione w biegu lata…” Jadwiga z Grudzielskich Bieleszowa, 2000
„Saga urlichowsko-machlejdowska” Krystyna Machlejd, 2006
„Zima o poranku” Janina Bauman, 2009
„Życie surowo wzbronione” Antoni Marianowicz, 1995
„Wspomnienia” Monika Żeromska, 1993

Z wykształcenia technolog drewna, z zamiłowania fan architektury (w tym drewnianej) ze szczególnym uwzględnieniem gminy Konstancin-Jeziorna. Kolekcjoner regionaliów, jeden ze współautorów przewodnika ,,Kalejdoskop Konstancina”, od 2011 roku prowadzi facebookowy fanpege Konstancin-Jeziorna. Historia, Ludzie, Architektura. Od 2010 roku przygotowuje wystawy o lokalnej historii w ramach Festiwalu Otwarte Ogrody.