W dniu 10 lutego zmarł w wieku 84 lat Ignacy Gołębiowski, społecznik i samorządowiec gminy Konstancin-Jeziorna, radny od 1994 r. do 2010 r. oraz ponownie w latach 2018–2024, w latach 1998–2002 burmistrz. Składając kondolencje obecny włodarz gminy Michał Wiśniewski przypomniał o inicjowaniu licznych działań na rzecz lokalnej społeczności. Był m.in. pomysłodawcą budowy nowego pomnika upamiętniającego Piotra Szczurowskiego – pedagoga i wieloletniego dyrektora Technikum oraz Zasadniczej Szkoły Przemysłu Papierniczego, który spoczywa na cmentarzu w Słomczynie. Mieszkańcy pamiętają go jako osobę życzliwą, otwartą i zawsze gotową do działania.
Jednak wiele osób zapewne nie wie, że Ignacy Gołębiowski należał do czwartego pokolenia zatrudnionego w papierni w Jeziornie, a także, iż wywodził się z Cieciszewa i był urzeczaninem z dziada pradziada, potomkiem rodzin mieszkających w tych stronach już w XVIII wieku. W 1970 r. wraz ze swą rodziną stał się bohaterem artykułu opublikowanego w poczytnym wówczas tygodniku Stolica, autorstwa znanego warsawianisty i dziennikarza Olgieda Budrewicza. To niesamowita opowieść o pokoleniach urzeczan zatrudnianych w papierni i o najmłodszym wówczas z nich – Ignacym. Artykuł zamieszczamy poniżej i zachęcamy do lektury, by przypomnieć sobie lub poznać dzieje Ignacego Gołębiowskiego.
pierwodruk „Stolica” nr 45/1970. Zachowano oryginalne podpisy pod fotografiami
Od czterech pokoleń działają dokładnie na tym samym polu. Terytorialnie i profesjonalnie. Nie należą do rodzin możnych — przeciwnie, byli zawsze na bakier z fortuną. Nie legitymują się rodowym herbem, nie byli notowani w kronikach towarzyskich stolicy, nie zajmowali nigdy wybitnych stanowisk. A przecież mają swój wkład do kultury miasta. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że gdyby nie ich uparta praca, ta kultura kulała-by bardzo. Nie o to chodzi, ze Gołębiowscy od stu lat zajmują się produkcją papieru, który — jak wiadomo — używany jest nie tylko na paragony, formularze i blankiety, sprawozdań, lecz niekiedy również do druku książek, czasopism i po-dobnie pożytecznych rzeczy. Istotne jest przede wszystkim, że Gołębiowscy byli współtwórcami przemysłu stołecznego miasta, a przemysł — nie zapominajmy — to tak-że dźwignia i obszerny rozdział kultury. Gołębiowscy związani są w czterech pokoleniach z jednym i tym samym zakładem pracy: z fabryką papieru w Jeziornie. Opowieść o nich jest właściwie historią życia i pracy setek i tysięcy innych rodzin robotniczych, którym Warszawa zawdzięcza tak wiele.

Żeby już ta saga była najzupełniej nietypowa, powiedzmy od razu, iż cała niemal jej akcja rozgrywa się właściwie po-za granicami stolicy. ściśle mówiąc: niedaleko od rogatek. Jeszcze teraz, po przestrzennej ekspansji Warszawy lat powojennych, wysoki komin „Mirkowa. stoi półtora kilometra od oficjalnej linii granicznej między stołecznym miastem a powiatem. Pomimo to opowieść jest ściśle związana z Warszawą. Wszystko, co działo się w fabryce, działo się równocześnie w Warszawie. Od 210 lat, bo tak długo istnieje zakład. Od sześciu czy ośmiu pokoleń chłopsko-robotniczych rodzin, których kolejni przedstawi-ciele przez dwa stulecia każdego dnia o świtaniu ciągnęli do fabryki z nadwiślańskich wsi: Słomczyna, Cieciszewa, Piasków, Czernideł, Kopyt, Gasów, Ciszycy, Opaczy. Pewnego poniedziałku (a może to była środa), przed mniej więcej stu laty, bramę fabryczną „Mirkowa” przekroczyła dziewczyna ze wsi Cieciszew. Było to zapewne o 6 rano, jako że o tej porze rozpoczynano wówczas robotę. Przydzielono ją od razu do pracy w szmaciarni, gdzie następnie na około 20 lat pozostała. Nie mamy bliższych informacji o Agnieszce Karwalskiej, pierwszego sprawdzalnego ogniwa interesującej nas rodziny. O jej mężu. Karwalskim, wiemy jeszcze mniej, nawet imię nie zachowało się w dokumentach; tyle wiadomo, że i on był robotnikiem w fabryce papieru. Wiele jest poszlak za rodzinnymi związkami z fabryką 1 w poprzednich pokoleniach, ale dowodów brak. Ludzie mówią tutaj, że „W Mirkowie robiło się od zawsze”. Jak to było wtedy, w 1868 czy 1870 roku? —Podaje imć pan Adam Wiślicki, że „fabryka w ówczesnym stanie składała się z dwóch części, odległych od siebie o wiorstę”. To w tym czasie kola wodne zastąpione zostały turbinami. W 1869 roku kupili papiernię (za 65 tysięcy rubli) Karol i Joanna Roesslerowie. Na papierze z Jeziorny zaczęto drukować stołeczne dzienniki, m. in. Kurier Warszawski. Fabryka miała „skład własny” w stolicy, skąd rozprowadzała większość swej rocznej produkcji (40 tysięcy ryz). Agnieszka Karwalska była jednym z 200 stałych robotników „Mirkowa” (dziś fabryka ma ponad 2000 ludzi załogi), a jej pojawienie się przypadło na okres pełnego już rozwoju zakładów. Interesujący się tymi sprawami wiedzą, jak wtedy wyglądała praca w szmaciarni, gdzie odkurzenie, oczyszczanie i cięcie podstawowego surowca na dobry papier odbywało się w nie wentylowanych pomieszczeniach, a ogromne ciężary nosiło się na własnych plecach. Można więc sobie wyobrazić, jak ten proces produkcyjny przebiegał w ciągu pierwszego stulecia, ile sil ludzkich pochłonął. A zaczęto się przecież — przypomnijmy — w roku 1760 (czyli zanim jeszcze Stanisław August Poniatowski został królem Polski) na ziemiach należących do majątku Obory, gdzie ruszył pierwszy młyn papierniczo-zbożowy. W dwadzieścia lat później papiernię przejął mieszczanin warszawski, Fryderyk Thiess, właściciel składu papieru na placu Teatralnym. Nad urokliwą rzeczką Jeziorką produkowano papier i toczono liczne pojedynki. Z czasem pojedynki się skończyły, ale papier robi się nadal. Robił go Jan, syn Fryderyka, dla Tadeusza. Kościuszki i Rządu Na-rodowego, robił Samuel Bruschke w swej „Fabryce Królewskiej Papieru” i Józef Krzyczewski, szlachcic z Litwy. Właściciele się zmieniali (Bank Polski, Roesslerowie, Akcyjne Towarzystwo Mirkowskiej Fabryki Papieru, czyli — w uproszczeniu — Kronenbergowie i Natansonowie, spółka belgijska), ale robotnicy o tych samych nazwiskach, tylko W różnych pokoleniach, obsługiwali ciągle papiernicze maszyny.
Karwalscy mieli do pracy 7 kilometrów drogi. Wstawali krótko po czwartej, by zdążyć na szóstą. Ich wnuk, Stefan Gołębiowski, z którym rozmawiam, powiada teraz:
— Wstawali tak dziadkowie, rodzice i ja. Byli i tacy, co szli aż z Podłęcz i Brzeszcz. Oni opuszczali dom o 3 w nocy. Przechodząc pod moim oknem, wołali i gwizdali, to szliśmy razem…
Ciągnęli tak Iatem i zimą. W dni pogodne, ale i takie, co to po pas w śniegu się brnęło. Czasem nie opłacało się ogóle wracać na noc do domu. Spali na „auszusie”, czyli w magazyni. z makulaturą. A robiło się wtedy dwanaście godzin na dobę… Tak przez dwa stulecia z okładem pracowano w „fabryce tutejszych ludzi”. Tych — jak Karwalscy — z Cieciszewa Tych z Ciszycy, Opacia Słomczyna. Tych, którzy nie mogli wyżyć z hektara czy dwóch ziemi.
Czas płynął, mijały pokolenia. Córka Karwalskich, Marianna, wyszła za Onufrego Gołębiowskiego. Oczywiście oboje poszli do „Mirkowa” —Marianna przepracowała 32 lata w szmaciarni, w tej samej, co jej matka, Onufry wytrwa! 22 lata przy kotłach szmaciarskich. Gołębiowscy mieli 5 synów i 2 córki. Rodzina żyła ” w jednej izbie, rodzice i dzieci spali na słomie. Stefan wspomina, że przez długi czas mieli tylko jedną parę butów — pamięta, jak nawet na lód, żeby się poślizgać, boso chodzili. Każde z dzieci otrzymało wykształcenie w zakresie 3 klas szkoły podstawowej. Dorastali z nadzieją na pracę w fabryce. Stefan Golębiowski zaczął w 16 roku życia jako „chłopak do wszystkiego”. Dopiero po wielu latach doszedł do stanowiska maszynisty przy kalandrze, czyli do ważnej i odpowiedzialnej funkcji mechanicznego satynowania papieru. Jeszcze mu dwa lata do emerytury pozostało. Czuje się zmęczony: —„Trudne miałem życie, nie było nigdy czasu na odpoczynek”. Chodził do roboty nawet z gorączką. Obawa utraty pracy była siłą napędową. — „Jak się kto, panie, do fabryki w tamtych czasach dostawał, to całkiem jak do Ameryki!”.
Pojechałem do Słomczyna, a potem boczną drogą do Cieciszewa, żeby popatrzeć, jak tam ludzie żyją. Jeżeli na wstępie tej opowieści na-pisałem, że wszystko co się w tych stronach działo, działo się jak gdyby w stolicy, to teraz muszę powiedzieć coś niemal dokładnie odwrotnego: ta wioska u stóp skarpy, na dalekich rozlewiskach Wisły, mogłaby leżeć gdzieś między Czeremchą a Siemiatyczami. Sześćdziesiąt chałup, część strzechą krytych, drogi bez nawierzchni, ploty drewniane — smutek dalekich peryferii. Stefan Gołębiowski pamięta jak dziś, kiedy krótko przed ostatnią wojną elektryczność do Słomczyna i Cieciszewa doprowadzono: — „Księdzu w Słomczynie nie składno było świec w kółko zapalać więc wyprotegował u ważnych znajomych prąd, a myśmy skorzystali”. W zagajniku opodal, z inicjatywy gospodarza-społecznika, Stanisława Zawadzanko i z funduszy w okolicy zebranych, położono głaz-pomnik ku czci powstańców 1863 roku. Stało się to dopiero przed niewielu laty, co pięknie dokumentuje nie wygasłą ludzką pamięć. A w tym sielskim pejzażu rozegrał się niejeden dramatyczny epizod historii. I w 1863 r. i później, w czasie obu wojen. Ale powróćmy do fabryki. Po niej też się parę razy czołg historii przejechał. Załoga wzięła udział w demonstracjach i strajkach 1905 roku. W czasie I wojny Niemcy zwalili komin i wywieźli część maszyn, wykonane z metali kolorowych; w 1916 roku „Mirków” stanął. 26 maja 1926 roku, z inicjatywy KPP, wybuchł w fabryce jedenastotygodniowy strajk ekonomiczny. Wielkie straty poniosły zakłady w latach II wojny, zwłaszcza w 1944 roku; na cmentarzu pod Powsinem leży 63 oficerów i żołnierzy powstańczych. Kiedy Stefan Gołębiowski przyszedł do fabryki, obowiązywał tam już ośmiogodzinny dzień pracy. W tym czasie właśnie usunięto ostatnie maszyny parowe i zastąpiono je silnikami elektrycznymi. Stefan pamięta dobrze ten etap rewolucji technicznej. Za swojej robotniczej kadencji świadczył i innym etapom rozwoju zakła-ów: jeszcze w 1960 roku na przydzielonym mu stanowisku pracy musiał wykonywać wiele czynności własnymi rękami, na przykład nosić ciężkie metalowe sztangi do walców. Jeden tylko oddział pracy nie zmienił się ani za czasów Stefana, ani przedtem Onufrego. Kiedy mnie zaprowadzono do niedużej hali fabrycznej, ktoś zauważył: „To się robi jak za króla Ćwieczka. Inaczej nie można”. Z godzinę wgapiałem się zafascynowany tym średniowiecznym rękodziełem w nowoczesnej fabryce. To stareńkie rzemiosło jest wy-aźnie dumą „Mirkowa”: chodzi o produkcję papieru czerpanego, które-go nikt inny w kraju nie robi. Robotnik nabiera, czyli właśnie czerpie, masę papierową z wielkiej kadzi — masa jest jak zupa kartoflana z rozgotowanymi kluska-mi. Nabieranie odbywa się z pomocą sita, na którym równą warstwą rozkłada się owa „zupa”. Tę warstwę przerzuca się z kolei na jakieś gałgany i tam suszy. Krótko mówiąc: jeden z najcenniejszych gatunków papieru ostał się z powodzeniem wszelkim nowinkom cywilizacji i techniki. Nowinki nowinkami, postęp techniczny postępem, a tajemnice poznać należy. Stefan Gołębiowski mówi, że niby receptura jest dokładna, technologia ściśle określona, a przecież „trzeba mieć wyczucie w palcach”. To śmieszne, ale starzy fachowcy i teraz jeszcze zazdrośnie strzegą swoich doświadczeń. „Trzeba wiedzieć, kiedy zwolnić papier, żeby się nie rwał, nawilżyć ile należy, no i w ogóle…” (Golębiowski). I może nie jest przypadkiem, że jak stary Gołąbek szedł na emeryturę, to jego funkcję rymarza objął w fabryce nie kto inny tylko Gołąbek-syn. Wszyscy oni — Sapińscy, Szuleccy, Stępniakowie, Gołębiowscy i wielu innych — wierzą w przekazywane z pokolenia na pokolenie tajni-ki profesji papiernika.

Kiedyśmy ustalili, że mam sobie porozmawiać z inżynierem Ignacym Golębiowskim, ktoś powiedział: ,,No to zawołaj Ignaca!” Tę poufałość tłumaczy mi sam zainteresowany kiedyśmy się w końcu poznali: — Starzy robotnicy pracują z ojcem prawic pól wieku, znali mnie jak miałem kilka lat. U niektórych wypasałem w gospodarstwie krowy zrywałem jabłka, rąbałem drzewo. To jak do takiego nagle mówić „panie inżynierze”?… Poszliśmy z Ignacym Gołębiowskim, synem Stefana, do jego mieszkanka w nowych blokach. w Jeziornie Oborskiej (Grapa). Właściwie to już Konstancin, zresztą kto się tam połapie w topograficznych finezjach tego rejonu. Blok jak blok, może nawet gorszy niż te inne. Klatka dość obskurna, pełna dzieci, mieszkanie ciasne, tandetnawe. A jednak lokator ma prawo powiedzieć, że czuje się jak w raju. „Naturalnie — stwierdza — z każdym następnym miesiącem dostrzegam nowe braki, widzę że mogłoby być lepiej, ale mam przecież dobrą pamięć. A ta pamięć podsuwa mi obrazy lat minionych, nie zawsze łatwych i życzliwych”. Pokazał mi potem Ignacy chatę po babci w Cieciszewie, w której przez trzy lata mieszkał w okresie studiów. Trzeba przyznać, że dom urodziwy, jak z płócien Wyczółkowskiego, ale w nim mieszkać na co dzień! Słomiany dach w chacie nieustannie przeciekał, kiedyś zalało chłopakowi rysunek projektowy części maszyn — tego dnia popłakał się. Zimą temperatura spadała poniżej zera. Ignacy Gołębiowski, czwarty z rodu „mirkowiaków”, urodził się w 1941 roku. W 1959 skończył technikum papiernicze, po czym odbywał praktykę przy wszystkich po kolei maszynach. Przez dwa lata mieszkał później w Łodzi i studiował na wydziale mechanicznym Politechniki. Następnie wrócił do domu i — rano pracując — kontynuował studia wieczorowe na Politechnice Warszawskiej. To wtedy właśnie mordował się w wiatrem podszytej chacie, wstawał o 5 rano, a wracał prawie nocą. Zaprawa poprzednich pokoleń i własny hart pozwoliły mu dotrzeć do dyplomu. Jest pierwszym członkiem rodu z wyższym wykształceniem. W „Mirkowie” prowadzi teraz nadzór nad remontami i ciągłością ruchu maszyn papierniczych.
Przeszliśmy z inżynierem wiele kilometrów po fabryce i jej okolicach. Rozmawialiśmy o sprawach publicznych i prywatnych, które tutaj się tak przedziwnie splatają. Przez dziesiątki lat elitarny Konstancin czy Klarysew w swej części, zwanej „Na Górkach” sąsiadowal z robotniczo-chłopskimi wsiami, z proletariackimi i lumpenproletariackimi osadami. To przecież nie przypadek, że właśnie tutaj znajdowały się wille i letnie rezydencje najbogatszego mieszczaństwa Warszawy, tu chętnie spędzało czas wielu ludzi sztuki, wśród nich Stefan Żeromski. Przemieszało się wszystko w ostatnim trzydziestoleciu, świetne wille podupadły, zagęściły się, obok nich wyrosły nowe robotnicze bloki. Można mieć wątpliwości co do usytuowania wielkich gmachów w przetrzebionych laskach, w letniskowej miejscowości, ale nie sposób zaprzeczyć, że dla setek ludzi stały się one prawdziwym dobrodziejstwem. Przed wojną był „Mirków” jedyną większą fabryką na całym południowym przedpolu Warszawy, dziś powstały nowe zakłady przemysłowe w Iwicznej, w Górze Kalwarii i w innych miejscowościach. Ale „Mirków” nadaje ton okolicy, jego wysoki komin i najstarsze nawet budynki — np. szmaciarnia na skrzyżowaniu dróg — przedziwnie harmonizują ze spokojem rozległych łąk, z szumem starych drzew pobliskich Obór. Nie jest dzisiaj większym problemem dosłać pracę w fabryce, nie trzeba do tego — jak kiedyś — protekcji księdza. To nie przeszkadza, że w Jeziornie, w Konstancinie, w Skolimowie jest sporo niepracujących, włóczących się, popijających piwko. Zjawisko typowe dla peryferii milionowych miast, gdzie obok najlepszych ludzi wypływają i męty. Okolica cieszy się zresztą od setek lat opinią niespokojnej. Kto wie, czy nie przyczyniła się do tego południowa krew „Turków” z Czernideł, Kopyt czy Gassów (to za króla Jana Sobieskiego ściągnięto tu jeńców tureckich, których ponoć używano początkowo do jakichś robót publicznych, m. in. Do budowy stawów w majątku Obory, a którzy potem pozostali tu dobrowolnie i spolszczyli się najdokładniej) [Jest to legenda żywo funkcjonująca na całym Urzeczu, która nie znalazła jak dotąd potwierdzenia ani w źródłach historycznych ani w badaniach DNA. Więcej do poczytania TUTAJ -PK.].
Inżynier Ignacy Gołębiowski mówi jeszcze „jadę do stolicy”, nie potrafił się wyzbyć kompleksu prowincji, na której — w sensie terytorialnym — pozostał. Ale przecież dzieli go od wioski rodzinnej Cieciszew więcej niż te 6 czy 7kilometrów — dzieli go o niej cała epoka. Gdyby tak nagle zeszła z nieba prababcia Agnieszka, zdumiałaby się obrotem spraw niepomiernie. Trudno w to uwierzyć, ale przez setki lat tacy Gołębiowscy żyli w bez- pośrednim sąsiedztwie Warszawy jak Indianie w głębokich dżunglach Amazonii. Żona Ignacego, Marta, pracuje w „Mirkowie” jako referent ekonomiczny. W zakładach znalazł się również brat Ignacego, Zygmunt. Jak widać, tradycja „fabryki tutejszych ludzi” trwa nadal. Należałoby dłuższej serii sławnego mirkowskiego papieru czerpanego dać kiedyś znak wodny, składający się z dwóch symbolicznych słów: SEMPER FIDELIS.
