Wśród dzikiej przyrody

Konstancin to były wyniosłe drzewa. Takie było moje – przywołując wspomnienia Josepha Conrada – „zoczenie tego lądu”. I nie wiedziałem o nim nic więcej, nie korciło mnie, aby skręcić z drogi głównej i rozejrzeć się po opłotkach, wystarczyły mi drzewa. Ani też przez głowę nie przyszło mi, że właśnie to, co kryje się w owych poboczach stanie się wkrótce moim domem na kilka dziesiątków lat. Bo przecież ścieżki losu są niezbadane i tak niezgłębione, że gotowi jesteśmy w swej bezradności wyolbrzymiać w tym względzie rolę przypadku. Dopiero potem okazało się, że miałem duże szczęście, iż los rzucił mnie właśnie w to miejsce. Choćby dlatego, że z okna na drugim piętrze prawie dotykałem konarów żywicznych sosen. A podczas letnich burz rozkołysane drzewa, strzelające eterycznymi aromatami przemieniały mieszkanie w targany sztormem statek, z płonącymi na szczytach masztów widmowymi ogniami św. Elma. Dobrze było obserwować wiosenne szaleństwo przyrody z balkonu bezpiecznego  mieszkania. Letnie burze, prawdziwie groźne nawałnice, sypiące ścianami deszczu, miotające wichrem, pochylające masywnymi sosnami, grożące jakby za chwilę miały się zwalić na jakiś dom stanowią moje pierwsze dramatyczne wspomnienia z pobytu w Konstancinie. Ciekawe, że nigdy nie doszło do katastrofy, choć wiatry bywały potężne i ulewy sążniste. Widać konstancińskie sosny  mają dobry uchwyt w ziemi.

Ale zaraz też wszystko się uspokajało, nawałnice cichły, wychodziło słońce i powietrze pachniało drobinkami naelektryzowanej wody i sosnowym balsamem. Lata bywały wtedy upalne i ciche, bo  w przeciwieństwie do naszych czasów. Piękna, pełna nostalgicznego spokoju była też wczesna jesień, wrzesień i październik, szczególnego powabu nabierały wtedy okoliczne łęgi i ugory. Trawy, tarniny, turzyce za wszelką cenę chciały zatrzymać wędrowca, naprowadzały go na ukryte pośród nich zdradliwe oka ciemnej wody. Liście drzew płonęły odcieniami czerwieni, rudbekie, nawłocie i wrotycze dodawały do tej palety wielkie plamy siarczanej żółci. Zimą  wędrówka była śmielsza. Skrzypiały buty na śniegu, tropy kuropatwy niczym chiński manuskrypt, wielki dzięcioł mrówkojad niczym jego amazoński odpowiednik rozkopywał mrowisko poczciwych mazowieckich mrówek. Dziki podchodziły pod domy ludzi, a leśne dotychczas sójki buszowały w ich, nie zamykanych jeszcze śmietnikach. Tylko kruki trzymały się ciągle z daleka i z wysokości ogłaszały, że istnieją. To były znaki konstancińskiej zimy. Wiosną najszybciej zakwitały forsycje, krajobraz był najpierw przejrzysty, bezlistny, wzrok bez przeszkód buszował w leśnej gęstwinie. Wtedy, zanim ogrodzono i wystawiono wszędzie parkany, i wywieszając ostrzeżenia dotyczące zakazu wstępu można było chodzić po dworskim parku w Oborach, podziwiać kształt barokowego dworu i lokomobilę ustawioną u wejścia. A i w samym Konstancinie, pośród willi i zapuszczonych ogrodów bez liku było dzikich ścieżek i skrótów, znanych tylko wtajemniczonym mieszkańcom. Dobrze się po nich wędrowało i latem i zimą. Potem to wszystko ogrody ogrodzono, puste działki zabudowano, a dzikie życie  się skończyło.

Takie oto zachowało się wspomnienie Moniki Żeromskiej z czasów jej przedwojennego dzieciństwa w Konstancinie. „Wychodziliśmy często z domu na spacery. W rozmaite strony były te spacery, czasem potrzebne, na pocztę do Skolimowa, czasem do Jeziorny, do sklepików, do pani Golczowej, do jej ciemnego pełnego zapachu sklepu. A czasem po prostu do lasów, albo w pola, albo w stronę Mirkowa, gdzie po zejściu ze skarpy, z piaszczystego urwiska Grapy wchodziło się w niebezpieczne, grząskie, podeszłe wodą łąki. Trzeba tam było skakać z kępy na kępę, czasem ciemna woda cmoknęła pod nogą, ale można było uzbierać bukiety różowych smółek, lepkich i wiotkich białych wełnianek, żółtych drobnych jaskrów, a czasem nawet znaleźć blady, zielonkawy, trochę przezroczysty storczyk. Niedaleko tych łąk był las, którego się trochę bałam, bo był dziwnie zawsze nieruchomy, bardzo wilgotny, stała tam też gdzieniegdzie czarna woda i kiedyś zobaczyłam tam na pół w niej zanurzony szkielet konia. Ale wiosną w tym lesie, dochodzącym prawie do Obór, najpiękniej śpiewały słowiki, nie tylko wieczorem, ale przez cały dzień. Z Obór pod górę szedł przez zarośnięte zbocze głęboki wąwóz, zamknięty ciasno od góry drzewami. Pośrodku drogi, w zielonym cieniu biło małe źródełko. Woda płynęła tam zawsze koleinami wyjeżdżonymi w żółtej glinie. Kiedy wychodziło się z wąwozu na ogromne płaskie pole na górze, słońce uderzało w oczy, a nad głową huczała olbrzymia aleja białodrzewów. Dalej były wierzby, które od wiatru odwracały liście na lewą stronę i odmieniały swój wygląd. Po lewej stronie była cegielnia, do której prowadziły wąskie szyny kolejki wożącej cegły i jeździła tamtędy czasami drezyna, marzenie wszystkich dzieci. Dalej za cegielnią było miejsce wyjątkowo piękne i dzikie. Po dawnych gliniankach, głębokich wyrobiskach zostały rozpadliny, w których stała wiecznie zielona woda, wąwozy, ciemne jary, w które rzuciła się roślinność tak gwałtowna i bujna, jak nigdzie indziej. Młode brzozy i sosny, białodrzew i dębczaki, kalina, dziki bez, głogi i trzmielina, kwiaty i zioła, w których można było się nurzać, błądzić i leżeć bez ruchu”.

Wiosną warto odwiedzić ową opisywaną tu przez wielu bagienno-leśną Atlantydę, oddzielającą konstancińską Grapę od papierni w Mirkowie i dworu w Oborach. Dziś bowiem po dawnych bagniskach i topielach możemy już chodzić suchą stopą. W latach sześćdziesiątych cały ten obszar został zmeliorowany, poprzecinany rowami, odwodniony. Tylko wiosną po roztopach, stojąca na tych łąkach dłużej niż gdzie indziej woda i torfowisko sprężynujące pod naszymi nogami, przypominają, że była tu niegdyś bagienna otchłań, nadwiślańska dżungla i raj dla rybołowców. A jak niegdyś przed odwodnieniem wyglądał ten krajobraz pokazuje, wystająca blisko dwa metry ponad dzisiejszy poziom łąki, grobla – olęderska trytwa, po której biegnie droga z Obór do papierni w Mirkowie. Niby górskie pasmo przecina ona w poprzek całą dolinę, budząc zdziwienie tych, którzy nie zdają sobie sprawy z tego jak miejsce to wyglądało wcześniej. Z dawnych, bagiennych czasów przetrwały też na łące owe pachnące terpentyną smółki, wiotkie wełnianki i szczególnie obfite kaczeńce. Przetrwał też ów nieruchomy las olszowy, dziś Rezerwat Łęgi Oborskie objęty ochroną.

We wspomnieniach żyje więc bujna roślinność okolic Konstancina, szczególnie bagienno-łąkowa, zaskakująco egzotyczna i nie zepsuta, wypełniająca pradolinę Wisły dochodzącą do Grapy, gdzie kończy się konstanciński świat.


Od redakcji: Autorem zdjęć ilustrujących tekt jest Daniel Petryczkiewicz. Warto odwiedzić ponadto stronę prezentującą jego zdjęcia – https://www.danielpetryczkiewiczphotography.com/. Polecamy także zdjęcia i tekst jego autorstwa o rzeczce Małej opublikowany w magazynie “Pismo”, płynącej przez gminę, choć rzecz to nie historyczna, świetnie jednak opisująca tutejszą przyrodę Mała rzeka, która chciała być dzika

Może ci się także spodobać...