W dzień Świętej Barbary, patronki flisaków, warto przywołać wspomnienie czasów flisu, który do końca XIX wieku kształtował wiślany krajobraz. W pamiętnikach Jana Słomki, natrafiłem na piękny opis ludzi pracujących na Wiśle, którzy docierali w te strony. Wspomnienia Jana Słomki, byłego wójta w Dzikowie nad Wisłą wydano po raz pierwszy w 1912 roku i choć miejsce to bez mała odłegłe, w czasach zaborów położone na granicy z Królestwem, warto zapoznać się z jego wspomnieniem flisów i oryli, bowiem odwiedzali oni zapomniany nadwiślański mikroregion.
Jan Słomka pisał tak o czasach swego dzieciństwa drugiej połowy XIX wieku: Zarobek zamiejscowy dawało głównie flisactwo. Jak daleko pamięcią w dawniejsze czasy sięgnę, flisactwo było w rozwoju i nie było prawie jednego dnia, żeby flisy czyli oryle nie płynęli Wisłą (…). Najwięcej płynęły Wisłą tratwy, zbite z wyborowego drzewa sosnowego, na którem wieźli dębinę także najlepszego gatunku, a czasem zboże, jak pszenicę, żyto i jęczmień. Każdy transport tratew zawierał kilkanaście tysięcy sztuk drzewa i kilkaset worków zboża, a prócz tego prawie każdego dnia przepływały Wisłą galary i t.zw. berlinki, również naładowane zbożem, a nadto solą »lodowatą« czyli kamienną z Wieliczki i Bochni. Szło to po największej części aż do ujścia Wisły, do Gdańska. Na flis szło stąd tyle ludzi, ile później wychodziło do Prus i Ameryki, z tą tylko różnicą, że na flis szli tylko mężczyźni. Wychodzili z domu zazwyczaj wczas na wiosnę, a wracali późną jesienią, więc mówiło się, że »flisak wychodzi po lodzie i wraca po lodzie«. (…). Kto przez parę lat chodził na flis, to się często przeistaczał na łobuza i pijaka, choćby w domu był porządnie wychowany. I grosza najczęściej do domu nie przynosił, najwięcej tem się usprawiedliwiając, że go okradli… Ale za to przynosili z sobą dużo robactwa i sami o tern mówili, że »wesz orylska to się z wroną na tratwie bije«…
U niejednego przygłuszało się poczucie człowieka, bo przez całe lato nie widział kościoła, nie słyszał kazania, a obijały mu się o uszy przekleństwa i bezwstydne słowa, nadto przy powrocie do domu była wielka poniewierka i rozpusta, bo z braku kolei trzeba było od samego Gdańska powracać pieszo, żywić się i nocować po karczmach. Toteż i stosunki domowe oryla były często niewesołe, co maluje najlepiej następująca śpiewka orylska:
Oryl pije, oryl traci,
U oryla płaczą dzieci,
Płaczą dzieci, płacze żona,
Bo oryla w domu niema.
Pośrednictwem w zamawianiu flisaków trudnili się żydzi, za co flisacy donosili im często jaja, drób itp., jeżeli kto chciał wcześniej wyjść na flis. (…) Zgoda była za kontraktem od »ryzy«, t. j. za odstawienie drzewa, zboża i innych materjałów na przeznaczone miejsce do Warszawy, Gdańska i t. p.; to się nazywała odbyta ryza. Jako zapłatę otrzymywali »strawne« czyli wikt tygodniowo, tj., oznaczoną ilość chleba,-słoniny, kaszy i t. p., a później zamiast tego pobierali pieniądze, za które wikt sobie kupowali. Osobno za dostawienie w przeznaczone miejsce otrzymywali t. zw. »myto«. Kto trafił na dobrą ryzę, t. j., na wodę do-nośną i nie miał żadnego wypadku, to więcej zarobił, bo odbył przez lato więcej ryz.Komu dobrze poszło, a do tego był oszczędny i sprawował się na flisie porządnie, przynosił do domu średnio około 50 złr., a w najlepszym razie 100 złr. Gdyby kto więcej przyniósł, to mówili o nim drudzy, że musiał kogo okraść lub ograć.
Koło r. 1895 flisactwo upadło prawie ze wszystkiem w paru latach. Przyczyniły się do tego, po pierwsze, koleje żelazne, które dotarły już do każdego kąta i przewożą, gdzie potrzeba, zboże i inne produkty, a powtóre także to, że z Galicji najlepszy stan drzewa spławiony został za granicę i drzewo u nas niesłychanie podrożało. Dziś sąg drzewa na opał koszłuje 60 zł. i więcej, a metr sześcienny drzewa budowlanego około 25 zł., i to jeszcze do budowy można teraz kupić tylko same braki, młode, ulegające grzybowi. To też kto się w tych czasach buduje, rzadko się trafia, żeby w domu nie miał grzyba gryzącego drzewo i zdrowie mieszkańców. Tak się Galicja wygospodarowała z lasami.
W tym czasie, gdy chłopi chodzili jeszcze na flis, kobiety, dziewki i wyrostki z mniejszych gospodarstw chodzili stąd, zwłaszcza ze wsi lasowskich, na roboty polne do Królestwa Polskiego. Szli tam pieszo, w gro-madach po kilkadziesiąt, mając w zajdkach odzienie, chleb i t. p. Wychodzili z domu na wiosnę, a wracali w jesieni po wykopaniu ziemniaków. Nazywało się to chodzeniem »na bandos«.
A chodzący na bandos jak wiemy docierali także i w te strony… Na koniec jednak pozostawmy nie tylko wspomnienie o flisakach, lecz i piękny zapisek o Wiśle, który równie dobrze traktować mógłby o naszym teraźniejszym Urzeczu:
Dziadowie moi nieraz na ten rozdział (brzegów) narzekali, mówili, że im się zdaje, jakby się świat skrócił i jakby stanął mu r, który jedną stronę od drugiej rozgraniczył. Opowiadali, że wprzódy czy z tej czy z tamtej strony Wisły każdy był jednakowo wolny, złapał byle koryto (łódź) i mógł przeprawić się przez Wisłę. Jeździli też dawniej z jednej strony na drugą swobodnie na odpusty, jarmarki i za innemi sprawami, i łączyli się w związki małżeńskie, a obecnie wszystko to u-stało i doszło do tego, że rozerwane są wszelkie związki rodzinne jednej strony z drugą i nawet bliżsi krewni nie znają się, choć ich dzieli tylko Wisła.
Źródła:
- Jan Słomka b. wójt w Dzikowie „Pamiętniki włościanina: od pańszczyzny do dni dzisiejszych”, Kraków 1912, do druku podał Jan Słomka młodszy
Redaktor naczelny portalu, z wykształcenia historyk, absolwent Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Rodzinnie związany od wielu pokoleń z Nadwiślańskim Urzeczem, badacz regionu i dziejów lokalnych, autor publikacji oraz artykułów w tym zakresie.