Dom, który dawał nadzieję

Willa „Boryczówka”, Dom Dziecka RTPD w Konstancinie w latach 40. XX wieku, zb. W. Guszkowskiego.

W cieniu wojennych zniszczeń i ludzkich tragedii, wśród sosen i willi Konstancina, narodziło się miejsce wyjątkowe – Dom Dziecka Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci (RTPD). To właśnie tutaj, na skraju zrujnowanej stolicy, dziesiątki dzieci skrzywdzonych przez los znalazły bezpieczny azyl, opiekę i – co najważniejsze – ciepło prawdziwego domu.

[O historii tutejszych domów dziecka przeczytać można w artykule Domy Dziecka w gminie Konstancin-Jeziorna 1919-2015 autorstwa Adama Zyszczyka, niniejszy tekst stanowi uzupełnienie zawartych tam informacji]

Spośród czterech budynków, które tworzyły strukturę konstancińskiego Domu Dziecka, willa „Gryf” była najważniejsza. To właśnie ona pełniła funkcję głównego ośrodka – z kuchnią, jadalnią, pokojami najmłodszych dzieci i częścią administracyjną. Mieściła się w solidnym budynku z charakterystycznym frontowym wejściem i werandą, otoczoną zielenią. W „Gryfie” dzień zaczynał się o godzinie siódmej. Wychowankowie wstawali, myli się w łazience wspólnej, ścielili łóżka i szykowali się do śniadania. Kuchnia tętniła życiem już od świtu – zapach kawy zbożowej, zupy mlecznej czy chleba z margaryną rozchodził się po całym domu. W jadalni panował porządek – dzieci wchodziły kolumnami, zasiadały przy stołach, czekały, aż wszystkie porcje zostaną rozdane. Potem – wspólne odśpiewanie piosenki lub wiersza, i dopiero wtedy zaczynało się jedzenie. Ale „Gryf” to nie tylko posiłki. To tu odbywały się także spotkania, akademie z okazji świąt narodowych, wspólne śpiewanie, recytacje i – czasem – rozmowy z psychologiem, pielęgniarką czy wychowawcą. Willa tętniła życiem od rana do wieczora – była miejscem, w którym dzieci mogły poczuć się ważne i dostrzeżone.

1975 r., Państwowy Dom Dziecka w willi „Gryf”, 1975 oraz syrena należąca do dyrektora Domu Dziecka p. Kazimierskiego. zb. NID

W Domu Dziecka przebywały dzieci z różnych środowisk: sieroty wojenne, dzieci porzucone, te, których rodziców nie było stać na utrzymanie. Wspomnienia jednej z wychowanek, Krystyny Borenny, pokazują obraz codzienności pełnej troski i ciepła. Pisze ona: „Dzieci były bardzo zadowolone, że mogły chodzić do szkoły, czytać książki, odpoczywać i bawić się… Wszystkie traktowane były jednakowo.” Dzieci miały nie tylko miejsce do spania i jedzenia – miały też wsparcie psychiczne i społeczne. Każde miało obowiązki dostosowane do wieku: sprzątanie pokoi, pomoc w kuchni, pielęgnacja młodszych. Życie w rytmie dnia dawało im poczucie stabilności i godności.

Jedno ze zdjęć z lat 40. przedstawia grupę dzieci i młodzieży stojących przed willą „Boryczówka” – jednym z budynków Domu Dziecka. Choć pełniła funkcję izolatki dla dzieci chorych, dziś widzimy ją jako tło radosnego momentu – być może uroczystości lub apelu. Nad dziećmi powiewa transparent z napisem „Honor i Ojczyzna” – wymowny znak, że wychowanie w duchu wspólnoty i patriotyzmu było tu równie ważne jak opieka fizyczna.

Zdjęcie, choć czarno-białe, bije światłem: dzieci ubrane odświętnie, wychowawcy stojący obok nich, harmonia i duma. Dla wielu z nich to mogła być pierwsza fotografia w życiu.

W dokumentach Krystyny Borenny czytamy też o innych willach:

  • „Hel” – dom dziewcząt, gdzie uczono kroju, szycia i porządku.
  • „Jasna” – dom chłopców, pełen energii i wiecznych psot.
  • „Boryczówka” – mimo funkcji izolacyjnej, była też miejscem ciepła, gdzie chorzy nie czuli się odrzuceni.

Codzienność była uporządkowana: pobudka, toaleta, posiłki, szkoła, zabawa, czytanie. Wspólne świętowanie, wieczorne rozmowy, śpiewanie patriotycznych piosenek – to wszystko tworzyło wspólnotę.

Z życia domu dziecka – kurs gotowania i prania, ulica Sobieskiego, lata 40. XX wieku

Na załączonym zdjęciu widzimy rękopis wspomnienia z kursu gotowania i prania, organizowanego w czasie wakacji w domu dziecka przy ulicy Sobieskiego w latach 40. XX wieku. „Podczas wakacji zaczęłyśmy przerabiać kurs gotowania i prania. Kurs ten był w tym celu, abyśmy w przyszłości umiały prowadzić swój dom. Gotowałyśmy w poszczególnych grupach, grup było sześć. Każda grupa gotowałą co innego i starałą się przyrządzić jak najlepiej posiłek. Gotowały dziewczęta starsze i młodsze. Pranie przeprowadzały te same grupy. Grupy prowadziły starsze dyżurne, a nad wszystkim czuwała kierowniczka kursu. Przyszedł koniec wakacji, a z nim i koniec kursu, chciałyśmy ukończyć go jak najlepiej i pokazać cośmy się nauczyły”. 

Lato. Ciepłe, ale nie beztroskie – bo beztroska była przywilejem dzieci z pełnych domów. W domu dziecka przy ulicy Sobieskiego wakacje oznaczały coś innego – naukę życia. Dziewczęta, często jeszcze bardzo młode, uczestniczyły w kursie gotowania i prania. Były podzielone na sześć grup – każda uczyła się czegoś innego, by na końcu wspólnie potrafić przygotować posiłek, wyprać ubranie, prowadzić dom. Tak, jakby los chciał przyspieszyć ich dorastanie.

Prowadziły je starsze dziewczęta – one też przecież jeszcze dzieci – ale już obarczone odpowiedzialnością za młodsze. Nad wszystkim czuwała kierowniczka kursu. Codziennie inne potrawy, inne metody – „by w przyszłości umiały prowadzić swój dom,” jak napisała jedna z uczestniczek. Dom, którego przecież często nigdy nie znały. Dom, który musiały sobie dopiero wyobrazić.

Na starych, lekko rozmytych zdjęciach widać grupy siedzące przy stołach w ogrodzie. Uśmiechnięte twarze. Może zadowolone z udanego posiłku, może szczęśliwe, że są razem. Ale nad tym obrazem unosi się też cień. To dzieci wojny, sieroty – osierocone nie tylko przez rodziców, ale przez czas i historię. Każda z nich niosła swój ciężar: straty, głodu, tęsknoty.

Wychowanki Domu Dziecka Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci - 1949 r (zbiory Małgorzaty Szturomskiej)
Wychowanki Domu Dziecka Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci – 1949 r (zbiory Małgorzaty Szturomskiej)

Kiedy wspominają te kursy, nie piszą o smutku – piszą o nauce, o staraniach, o dumie z tego, czego się nauczyły. Ale między wierszami czuć tęsknotę – za dzieciństwem, które przemijało zbyt szybko. Za dotykiem matki, którego nie było. Za ojcowskim głosem, który ucichł. Ten fragment życia, spisany dziecięcym pismem, to nie tylko zapis kursu. To dokument siły. Dowód, że nawet w cieniu wojny i utraty, można było budować coś trwałego – wspólnotę, poczucie celu, codzienność.

Dziś, patrząc na te słowa i zdjęcia, trudno nie poczuć wzruszenia. Bo to nie tylko historia. To prawda wielu dzieci, którym odebrano wszystko – a które mimo to potrafiły się uśmiechać przy wspólnym stole i nauczyć, jak gotować zupę, jak uprać koszulę – i jak przetrwać.

3 thoughts on “Dom, który dawał nadzieję

  1. Byłem w tym Domu Dziecka od 1965r. Pan Guszkowski trafił tu trochę później. Jak pamiętam były wtedy 3 domy Gryf,Hel i Anusia

    1. Tak, to późniejsze lata. O tych domach jest w tekście Adama Zyszczyka, do którego link jest wyżej.

  2. Zgadza się. Guszkowski Stanisław trafił na Sobieskiego po 1970 roku, kiedy ulehł likwidacji Dom Dziecka przy ulicy Czarnieskiego 4. Przy Sobieskiego Dom Dziecka mieścił się w willach: Gryf, Hel oraz Zorza. Anusia znajdowała się na Królewskiej Górze przy ulicy Żółkiewskiego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *