Podwarszawska Arkadia

Wszyscy pamiętający przedwojenny Konstancin, byli zgodni: żyło się w tym latowisku, jak w bajce. Po jednogodzinnej podróży z rozedrganego, hałaśliwego, zakurzonego miasta, przybywający wkraczali w krainę ciszy, spokoju, cienistych drzew i pachnących ogrodów. I niezależnie od tego, czy było się właścicielem wykwintnej willi, czy tylko okresowym pensjonariuszem, wszystkie dobrodziejstwa tego miejsca stawały przed nimi otworem. Zabiegi przyrodolecznicze w Hugonówce wyzwalały z miejskich miazmatów i stresów, kąpiele w krystalicznie wówczas czystej Jeziorce (dziś będącej cuchnącym rynsztokiem) wzmacniały ężyznę i zaostrzały apetyt. Ten można było w sposób tyleż obfity co wykwintny zaspokoić w Casinie, gdzie mistrzem kulinarnym był sławny przez dziesięciolecia Franciszek Berentowicz. A wieczorami oczekiwały letników spacery po parku, przejażdżki powozem po alejkach pachnących kwiatem akacji, koncerty, bankiety, kabarety, wieczorki towarzyskie i dancingi.

“Casino” na rok przed wyburzeniem. Zb. Krystyny Hellbourn.

Krystyna Henisz, córka Krystyny i Juliana Machlejdów, właścicieli willi „Julia”, tak zapamiętała ów rozkoszny przedwojenny czas: „Konstancin mego wczesnego dzieciństwa to stare domy w pięknie utrzymanych ogrodach, pełnych kwiatów i zielonej trawy. W słoneczne, ciepłe dni powietrze pachniało żywicą wielkich sosen, a zimowy śnieg niedeptany, naprawdę biały, potęgował ciszę świerków. Tyle było słowików, dzięciołów, wilg, tyle wiewiórek. Drewniane parkany i żelazne ogrodzenia z kutymi bramami oddzielały posesje od siebie i od ulicy. Na chodnikach nie było chwastów ani śmieci, stały ławki dla chcących odpocząć, a rosnące przy jezdni jesiony i akacje dawały cień. Przy głównej alei (Aleja Sienkiewicza – Z. S.) było wejście do parku, gdzie rosło wiele rzadkich drzew i krzewów, w których stał dziw architektury murowano-drewnianej zwany „Kasynem”, mieszczący w sobie kawiarnię, restaurację, dancing i pokoje gościnne. W „Kasynie” odbywały się koncerty dobroczynne, bale, festyny, zabawy dla dzieci, loterie fantowe. Przed parkiem, a często przed samym „Kasynem” stały eleganckie auta przyjezdnych, chcących odetchnąć od warszawskiego gwaru i kurzu, zjeść coś dobrego. Restaurację prowadził sam Berentowicz o wyglądzie senatora. Jego raki i kurczęta cieszyły się zasłużonym uznaniem smakoszy”. Henisz opisuje też konstanciński dworzec, „miejsce pełne tajemniczego uroku. /…/ Malutka lokomotywka pracowicie ciągnęła wagoniki II i III klasy. Maszynista – znajomy zawiadowca – znajomy również kasjer i wszyscy konduktorzy. Gdy czasem ktoś /…/ wbiegał na peron wołając, że jeszcze chwileczkę, zaraz nadejdzie rodzina! – odwoływano sygnał odjazdu dopóki wszyscy nie siedzieli bezpiecznie na pluszowych „tygrysich” ławeczkach. trzymając w ręku bilety”.

Pomimo ożywionego życia towarzyskiego Zarząd Letniska surowo dbał o spokój mieszkańców. Latem o zmierzchu, po ostatnim przybyciu kolejki z Warszawy, zamykano szlabany na drogach dojazdowych do osady i zakazywano ruchu pojazdów na ulicach. Mieszkańcy Konstancina nie budowali tak jak dziś parkanów przypominających mury obronne, nie otaczali się sforami groźnych psów. Płoty oddzielające sąsiednie działki były tak niskie, że sąsiedzi bez trudu mogli składać sobie wizyty i co ważniejsze nie stanowiły one przeszkód dla wszelkiej zwierzyny zamieszkującej konstancińskie lasy i ogrody, wychodzącej o zmierzchu na żer. Tę ostatnią mogły co najwyżej wystraszyć odgłosy broni palnej, gdyż zgodnie z próżniaczym obyczajem belle epoque, szczególnie młodzi posesjonaci chcąc zamanifestować swą męską dojrzałość, prowadzili tak zwane ostrzeliwanie domów. Polegało to na tym, że stojąc w oknach strzelali w ciemność ogrodów dając tym wymowny sygnał wyimaginowanym napastnikom, że czuwają i są uzbrojeni. W Konstancinie porządku i bezpieczeństwa strzegły nocne straże złożone z dozorców (większość równocześnie pełniła funkcję ogrodników), zamieszkujących na stałe w stróżówkach towarzyszących każdej zamożniejszej willi.

Równie nostalgiczne wspomnienia z Konstancina zachowała i przywołała w swym pamiętniku Krystyna Machlejd z Urlichów (1880 – 1958), współwłaścicielka willi Julia. Zapamiętała „reuniony” organizowane w „Casinie” przez Zdzisława Karwosieckiego, posiadacza willi Biruta, późniejszego męża Janiny Hutten-Czapskiej, właścicielki willi Leliwa. Zachowały się zbiorowe fotografie uczestników owych spotkań, dowodzące jak chętnie spotykali się ze sobą ówcześni zamożni rezydenci Konstancina w przeciwieństwie do dzisiejszych zamożnych posiadaczy willi, którzy stronią ot tego rodzaju ceniąc nade wszystko anonimowość w miejscu zamieszkania. Wspólnymi siłami muzykowano i urządzano loterie, z fantami z których dochody przeznaczano na potrzeby ubogich. I wtedy jednak nie wszystko budziło entuzjazm. Machlejdowej na przykład nie podobała się obsługa gości w ‘Casinie” : „kurczaki dobre ale długo każą na nie czekać, zakąski niebotycznie drogie a „służba mało wyrywna. Manicure męski nie był przestrzegany, dlatego palec kelnera w zupie – mało pożądany”.

Willa “Biruta”, ok. 1917. Zb. Polony

Ale jeszcze po zakończeniu ostatniej wojny, dla uciekinierów z zagruzowanej Warszawy, Konstancin był Rajem i Arkadią. Tadeusz Koss, którego ojciec miał w stolicy kamienicę w miejscu gdzie dziś rozciąga się Plac Defilad, w wywiadzie udzielonym lokalnej gazecie konstancińskiej „UK. Raport”, wspominał serdeczną atmosferę tej miejscowości, którą . tworzyli ludzie oraz przepiękne wille i ogrody. „Wojna oszczędziła Konstancin i o dziwo – Niemcy oszczędzili Konstancin. Zdewastowali go bolszewicy i komuniści, hołota która sprowadziła się do przepięknych willi, która rozstawiała piecyki na mozaikowych parkietach, trzymała kury w łazienkach. Ludzie – po powstaniu cała elita, establishment intelektualny i finansowy schronił się w podwarszawskich miejscowościach: Konstancin, Milanówek, Komorów, Leśna Podkowa, Anin, Wawer, były to oazy, w których schronili się mieszkańcy Warszawy. To byli ludzie, którzy się cieszyli, że przeżyli, uratowali resztki swoich wielkich fortun. Takie bale, jakie odbywały się u Berentowicza nie mają konkurencji i porównania z tym, co obecnie robi nasza pseudoelita /../ Kiedyś złośliwie jeden z młodych, a komunizujących publicystów nazwał Konstancin – Uszanowanowem. Dlaczego? – Kiedy szło się ulicą, to na prawo i lewo słyszało się: «Moje uszanowanie panie mecenasie», «Moje uszanowanie panie profesorze», «Moje uszanowanie dla Państwa»– i tak dalej. Taki był powojenny Konstancin”.

Może ci się także spodobać...