O rozrywkach nad Jeziorką

W niedziele (wolnych sobót jeszcze nie znano) możliwości spotkań i potańcówek oferowały popularne w latach pięćdziesiątych minionego wieku w całej Polsce, szczególnie na wsiach i w miasteczkach, tzw. dechy czyli taneczne parkiety na otwartym powietrzu. Zespoły złożone na ogół z miejscowych artystów grały tradycyjne, często przedwojenne „kawałki taneczne”, ale też coraz częściej nowoczesne, zagraniczne szlagiery. W ich wykonaniu – co oczywiste – specjalizowali się młodzi muzycy, których apetyt na nowości był nigdy nie zaspokojony. W pobliżu parkietów otwierano też tymczasowe bufety oferujące przekąski, niskoprocentowe trunki i słodycze w rodzaju „pańskiej skórki” i „waty cukrowej”. W różnych powojennych okresach tych parkietów było trzy. W Mirkowie pomiędzy kościołem i Domem Ludowym, na Błotnicy w miejscu gdzie dziś jest stacja benzynowa i w  Parku Zdrojowym w miejscu dawnej altany. Dechy na Błotnicy były jeszcze przed wojną. Cechnicki wspominał: między wierzbami był zbudowany półtora metra nad ziemią kwadrat 8 x 8 metrów z grubych desek sosnowych, otoczony balustradą tzw. dechy. Przy sprzyjającej pogodzie, w każdą niedzielę i święto tańczyło się przy dwu lub trzyosobowej orkiestrze od zmroku do późnej nocy, za symboliczną opłatą. Atmosfera była odpustowa, radosna, młodzieżowa. Zarówno tańczący jak i obserwujący bawili się z reguły spokojnie, beztrosko. Orkiestra fabryczna w Mirkowie jak zapisał Cechnicki grała nie tylko do tańca ale też z okazji świąt państwowych i kościelnych: 3-ego maja i 1-ego listopada był capstrzyk. Orkiestra strażacka w pełnym składzie, za nią członkowie POW (Polska Organizacja Wojskowa – Z.S.), harcerze i dzieciarnia. Nieprzerwane żołnierskie marsze i ku zadowoleniu dzieci korowód obchodziły co najmniej osadę dwukrotnie.

Orkiestra i “dechy” w Gassach. Zb. P. Komosy

Zamożniejsi mogli zabawić się w restauracjach, których na terenie miasta było kilka. O tych czasach przypomina również ukryty za reklamami domek ulokowany w pobliżu  dzisiejszego ronda im. Jana Pawła II. Ten niepozorny dziś budynek  to przebudowana prawie nie do poznania, mieszcząca do niedawna artystyczną galerię, sławna w okresie międzywojennym karczma Konstantego Mrozowskiego, odgrywająca ważną rolę w życiu towarzyskim i obyczajowym robotników papierni. Zbierali się tam najczęściej w sobotnie wieczory, gdzie jak wspominał Zdzisław Kaliciński były tańce, śpiewy i gra na mandolinie. Goście u Mroza – pisał zamawiali alembik Genelego albo okowitę Baczewskiego, kilka butelek piwa Haberbuscha, lemoniadę no i jedzenie. Najpierw zimne kiełbasy i boczki, potem specjalność Mrozowskich – odsmażaną kaszankę z kapustą i ziemniakami. Od Mroza nikt nie wychodził pijany bo oberżysta miał autorytet i gdy widział, że ktoś przesadza z piciem po prostu odmawiał mu kolejnego kielicha i odsyłał do domu. Nikt nie śmiał mu się sprzeciwiać. Jak zapewnia Kaliciński w osadzie nie było też bójek, wszyscy się szanowali a dbały o to kobiety – żony majstrów cieszące się szacunkiem u największych zabijaków. Sielanka. I komu to przeszkadzało?

Gospoda Ludowa w Jeziornie / “Jezioranka”/ – lata 50-te ubiegłego wieku, zbiory Piotra Szewczyka via Adam Zyszczyk

Najdawniejszą, kontynuującą tradycję XIX-wiecznej karczmy,  było „Zacisze” w Jeziornie u zbiegu ulic Warszawskiej i Skolimowskiej (dziś w lokalu tym jest sklep „Żabka”), prowadzone, również po upaństwowieniu przez Irenę Ciszewską od nazwiska której lokal ten otrzymał swą nazwę (zwano też lokalnie „U Gitary”). Restauracja działała do końca minionego stulecia i do dziś wielu mieszkańców Konstancina przechowuje o niej wdzięczną pamięć z lat młodzieńczych uciech.  Choć nie cieszyła się złą sławą, niezamężnym dziewczęta z Jeziorny nie wypadało tam chodzić. „Jak pójdziesz do Zacisza to nie masz co w domu się pokazywać”, powtarzały matki nastolatek. Po drugiej stronie  placu zajmowanego dziś przez rondo, a zwanego wówczas „jarmark” albo „rynek”, w miejscu gdzie dziś znajduje się pawilon oferujący kebab, stała piętrowa kamienica Spółdzielni Robotniczej „Świt” w  której na parterze znajdowała się ludowa gospoda. Podobna znajdowała się w  Skolimowie u zbiegu ulic Prusa i Wojewódzkiej, na parterze piętrowej nie istniejącej już willi, nazywała się „Pod sosnami”  i oferowało smaczne, tanie jedzenie i alkohole. Była restauracją dla zwykłych ludzi, w pamięci bywalców zapadł wozak Sarzała, który „Pod sosnami” nadużywał alkoholu i w drodze powrotnej uzależniony był od swej kobyły, która wraz z wozem cierpliwie czekała aż opuści lokal. Wiozła go pijanego do domu ale wcześniej oczekiwała na zachętę, musiała dostać kufel piwa inaczej nie chciała ruszyć się z miejsca. Pojenie kobyły Sarzały stało się rytuałem bywalców „Pod sosnami”. W latach siedemdziesiątych minionego wieku  powodzeniem cieszyła  się  „Świerkowa” przy ul. Piasta oferująca alkohol, przekąski i dania gorące, a w latach osiemdziesiątych nowoczesna „Biała Dalia” przy ul. Sobieskiego wyspecjalizowana w popularnych wówczas wykwintnych daniach „hortexowych” jak wówczas mówiono. Wynikało to z faktu, że właścicielką lokalu była ajentka kilku restauracji „Horteksu” na Starym Mieście w Warszawie. Najbardziej popularny ze względu na przystępne ceny bar piwny mieścił się w drewnianym baraku przy Wilanowskiej ( na tyłach obecnej poczty, w miejscu gdzie dziś znajduje się samochodowa myjnia). Zwano go popularnie – jak twierdzi mieszkający w pobliżu Ryszard Piotrowski (ur. 1922 r.), emerytowany fryzjer – „Na Żydach” albo „Na Cyganach” bo podczas  wojny w istniejących tam wykopach niemieccy żandarmi  grzebali rozstrzelanych Żydów i Cyganów. Budynek ten spłonął w latach siedemdziesiątych minionego wieku. Potem w pobliżu powstał bar „Amazonka”. Podobny bar zwany „Pod Dębem” znajdował się na ulicy Mickiewicza. 

U Berentowicza – Konstancin (lata 60te) (od Adama Zyszczyka)

Najbardziej wykwintną, słynącą ze pieczonych  kurczaków ze smakowitym nadzieniem i dobrego alkoholu była restauracja zwana w różnych powojennych latach  „Cafe Elite”, „Florida”, „Riviera” na ul. Źródlanej (wcześniej Kolejowa) popularnie zwana „U Berentowicza”, lub „U Berka” kontynuująca kulinarne tradycje przedwojennego „Casina”. Daniem popisowym był kociołek gorących raków jedzonych do mocnych alkoholi, daniem firmowym – kurczak po polsku, podobno ulubione danie premiera  PRL Cyrankiewicza częstego gościa u Berentowicza. Obaj znali się podobno sprzed wojny ze wspólnej działalności w PPS. Pisarz Miron Białoszewski goszczący w Konstancinie na rekonwalescencji po zawale serca w marcu 1975 roku tak opisał jej wygląd zewnętrzny: Jest napis restauracja Berentowicza zaprasza na kurę po polsku. I jest namalowany na zielono kurczak. dwie nóżki w górze, wygląda jak ślimak z rogami. Czyli nie szczególnie, ale był to już czas nadciągających niedoborów schyłku epoki gierkowskiej, a Miron też nie był szczególnym amatorem kurczaków “a la polonaise”. Żadna z tych restauracji nie przetrwała do naszych czasów, a najszybciej bo wkrótce po zakończeniu wojny, zamknęła swoje podwoje, zniszczona domiarami, najsłynniejsza, szczególnie wśród robotników papierni  przed wojną, restauracja Konstantego Mrozowskiego popularnego ‘Mroza” symbolizując ostateczny kres przedwojennego świata.

Może ci się także spodobać...