Księżna Maria Ogińska zatrudnia cudzoziemców

            Półtora roku temu Paweł Komosa w swoim tekście  Bocznice do cegielni słusznie zauważył, że właścicielką terenów nad Jeziorką była księżna Maria Ogińska, a nie Maria Potulicka. Na poparcie jego ustaleń pięć miesięcy temu udostępniłem materiał o Marii Ogińskiej. W połowie 1898 r. w prasie zaczęły pojawiać się informacje o tworzonym na południe od Warszawy letnisku jakiego nie było na ziemiach polskich. I znowu księżna Ogińska wraca na łamy naszego portalu.

            W lipcu 1898 r. ilustrowane pismo literacko-polityczne „Biesiada Literacka” na stronie drugiej w dziale „Z Warszawy” piórem anonimowego korespondenta donosiło:

            Wracałem w niedzielę ubiegłą z miejscowości bardzo ładnie położonej nad rzeczką Jeziorką, ze Skolimowa, będącego od lat kilku punktem, do którego jak najchętniej zdążają letnicy i majówkowicze warszawscy. Pomimo deszczu, który w tym roku uwziął się na nas nielitościwie, wagoniki kolejki wilanowskiej były zapełnione, zająwszy przeto jakiś kącik w tylnym przedziale, w nie nazbyt wygodnej pozycji postanowiłem odbyć drogę do Warszawy. Dojechaliśmy do Jeziorny, gdzie nie zważając na ciasnotę, weszło, rozpychając po drodze kobiety i dzieci, dwóch jegomościów, z których twarzy i buty łatwo było odgadnąć, iż należą do rasy teutońskiej. Aroganckie zachowanie się tych panów, płaskie dowcipy, wygłaszane oczywiście w echt berlińskim dialekcie, wreszcie śmiechy głośne sprawiły, że nie bardzo zadowolony się czułem z takiego sąsiedztwa. Może na najbliższym przystanku postarałbym się był o inne miejsce, gdyby nie to, że z dalszych wagonów doleciał mnie śpiew także podchmielonych Niemiaszków, wrzeszczących na całe gardło: Mein Herz ist deutsch, wie maine Brust „Serce moje jest równie niemieckie, jak i pierś moja”. Co to znaczy?—  pomyślałem sobie — skąd się tutaj nagle znalazły takie gromady obywateli z nad Szprewy czy Renu? Odpowiedź na to pytanie dała mi rozmowa dwóch ogrodników, Polaków, którzy żalili się wzajemnie przed sobą na swój los nieszczęśliwy.

            – Dowiedziałem się – mówił jeden z nich – że księżna Ogińska i hr. Potulicki chcą z Obór zrobić coś wspaniałego, że tworzą ogrody i zamierzają stawiać wille, kurhauzy[1] itp.

            – O robotę trudno, więc pojechałem zapytać się, czy i ja nie znalazłbym kawałka chleba. Przecież świadectwa mam dobre!

            Tu ogrodnik, machnąwszy ręką na znak rozpaczliwej rezygnacji, dokończył:

            – Et, co to mówić! Dla nas nawet u swoich chleba niema. Sprowadzono gromadę Niemców aż z pod Berlina, wszystko tylko im oddano, a my musimy patrzeć, jak nam dobry kąsek obcy zabierają z talerza. A gada się, a krzyczy, a pisze, ale gdy przyjdzie co do czego, to grosz samowolnie wtyka się w łapę Niemcom!

            Żal uczułem na widok tego, tak gorąco pragnącego roboty ogrodnika, żal większy jeszcze zrodził się w duszy mojej do księżnej i do hrabiego, którzy jak gdyby nie odczuwali bólów społeczeństwa całego, jak gdyby drwili sobie z pracowników naszych. Źle, bardzo źle zrobiono, że okolica Jeziorny roi się dziś od Niemców, nie mam też ochoty bronić właścicieli pięknych imion i pięknych fortun – a jednak usprawiedliwiam po trosze ich postępek. Połóżmy sobie rękę na sercu i bądźmy szczerzy. Po cóż prawdzie jakieś powijaki!

Maria ze Skórzewskich księżna Ogińska (1857-1945)

            Księżna Ogińska i hr. Antoni Potulicki zwiedzili zagranicę, a ujrzawszy słynny zakład klimatyczny „Grünenthal”, zapragnęli wobec tego, że Obory równie korzystne mają położenie, urządzić taki sam zakład i na takiej samej stopie. Oddać roboty swoim, to rzecz trochę ryzykowna, choćbyśmy bowiem nawet przypuścili, że dobrze poszukawszy, znalazłoby się jedną i drugą siłę odpowiednią, to jeszcze wątpliwą byłoby rzeczą, czy wywiązano by się z całości zadawalająco. Dla nas jest to nowość, nasz inżynier, nasz budowniczy, nasz ogrodnik nie wykonywał dotychczas takiej roboty, więc musiałby przede wszystkim szukać wzorów, musiałby się dopiero uczyć, a jeszcze kwestia bardzo wątpliwa, czy ta nauka nie wypadłaby zbyt kosztownie dla właścicieli Obór. Ci ostatni pragną przekształcenia pól pustych, zarośli i lasów w ogrody, ulice, domy, sztuczne wodospady itp. w jak najprędszym czasie, a jakże sobie poradzić ze znaną niesłownością rzemieślników naszych?

            Ani na chwilę nic przypuszczam, ażeby wprowadzenie Niemców było zrobione z myślą anty narodową, przeciwnie jestem pewny, że księżna i hrabia przede wszystkim myśleli o swoich ale, co prawda —to nie grzech”, zlękli się partactwa i chcąc mieć wszystko wykonano dobrze, szybko, akuratnie, zwrócili się do robotników, mających w tern wprawę. I nie tylko oni tak uczynili, ale to samo zrobiliby także wszyscy w tym lub temu podobnym położeniu. Za wiele u nas lenistwa, za wiele niesłowności, a za mała fachowców, którym można by śmiało powierzyć roboty na dużą skalę. Tu już nie pomoże krzyk, ani nawoływanie do zatrudniania tylko rodaków, są bowiem działy u nas albo zupełnie leżące odłogiem, albo też niedostatecznie wyzyskane.

Plan zespołu oborskiego za: Adam Zyszczyk “Dawne ogrody Konstancina-Jeziorny” w: “Znad Jeziorki. Miniatury historyczne” nr 7 z 2019 r.

            Wydawca pisma naszego mógłby coś powiedzieć o trudach, jakie przedstawia wynalezienie dobrej ryciny lub powierzenie roboty dobremu ilustratorowi; księgarz każdy wie, że po dobrą oprawę książki sięgać trzeba do Lipska lub Berlina, a niedawno z ust inżyniera, od lat wielu pracującego przy kanalizacji, słyszałem szczero wyznanie, że „bez zagranicy nie dalibyśmy sobie rady”. Smutno to wyznać, a jednak trzeba pychę zrzucić z serca i powiedzieć otwarcie, że mimo postępów na drodze pracy fachowej, ciągle jeszcze i na każdym prawie kroku brak nam ludzi, ludzi, ludzi.

            Usprawiedliwiam zatem po części księżnę Ogińską i hr. Potulickiego, ale nie rozgrzeszam ich jeszcze w zupełności. To,  że sprowadzili samych tylko Niemców, że nawet w charakterze pomocników nie dopuścili ludzi miejscowych, że tym sposobem nie dali możności poduczenia się krajowcom, to błąd bardzo poważny, to nawet grzech. Wprawdzie Niemcy niechętnie nas uczą, wprawdzie, jak tego dowiódł świeżo „Rozwój”  łódzki, na każdym kroku utrudniają pracę praktykantom fabrycznym, ale przecież można by ich do tego przy zawieraniu kontraktu przymusić. Byłaby to już wygrana duża! […]

[1] Budynek w kurorcie, w którym mieściły się restauracje, kawiarnie, kasyno itp.

Źródło: "Biesiada Literacka" nr 31 z 17(29) lipca 1989 r.

Może ci się także spodobać...