Jako że, lato w pełni, dzisiaj tekścik zupełnie “letni”. O konstancińskiej żmii. Nie, nie o konstancińskim wężu z zeszłego roku. A o takim gadzie sprzed wielu lat. Ale jak to przeczytacie, to zapewne zwrócicie uwagę, że temat nie zestarzał się….. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Oddajmy zatem głos Zdzisławowi Kleszczyńskiemu[1]:
Redakcja “Teatru i Życia” darzy mnie od dawna wyjątkowymi względami. Wywołuje to podziw jednych, zawiść drugich, i jest nawet, do pewnego stopnia, powodem głębokiej melancholii trzecich, wychodzących z redakcji wydawnictwa, jak to się mówi, z kwitkiem.
A rzecz się tłumaczy tymczasem bardzo prosto. Każda redakcja potrzebuje pisarza uniwersalnego. Każdej redakcji zależy na literacie, wykształconym encyklopedycznie. A takim pisarzem właśnie ja jestem. Znam się na teatrze, na życiu wytwornym, na poezji, na sporcie, na kuchni, na prawie, na miłości — nawet na medycynie się znam! Cóż w tym więc dziwnego, że “Teatr i Życie” w każdej opresji, jak w dym, do mnie
– Sto?
– Dwieście.
– Krakowskim targiem sto pięćdziesiąt.
– Niech będzie.
I felieton nazajutrz gotów.
Miałem pisać do tego numeru o dziesięcioleciu plebiscytu na Mazurach. W ostatniej chwili jednak okazało się, że żmije są znacznie aktualniejsze. Znajdowałem się właśnie w łazience, gdy zadzwonił telefon.
– Allo? To pan?
– Tak, to ja – odpowiedziałem ze szczoteczką w zębach, łykając pośpiesznie resztę kredy i elixiru (znakomity cocktail!) – co się stało?
– Straszny wypadek! Artystkę naszego baletu, pannę Xymenę Puździachównę, ugryzła wczoraj w Konstancinie żmija… Kona!
– Żmija?
– Ależ nie, Puździachówna!
– Dziwne. Widziałem ją przed chwilą przez okno. Jechała w kostiumie beige [beżowy] i w berecie beige, Cytrynką beige z jakimś młodym człowiekiem w pulloverze beige. Wyglądała, jak wiosna.
– Hm… Widać ją odratowali… Ale czy pan, redaktorze, nie chciałby z tego powodu napisać felietonu?
– O Puździachównie? Niech napisze Liński.
– Nie, o żmii.
– O żmii???
– W ogóle, o żmijach. To teraz takie aktualne. Pan się przecież na tym musi znać, bo pan był, przez szereg lat, znakomitym rolnikiem i hodowcą.
– Konie hodowałem, krowy, świnie, ale żmij – nie.
– No, tak. Ale jeżeli pan zechce, to pan przecież potrafi?
– Chodzi właśnie o to, żebym zechciał.
– Więc to jest tylko kwestia honorarium!
– Ja myślę!
– Sto?
– Dwieście.
– Krakowskim targiem: sto pięćdziesiąt.
[1] Zdzisław Kleszczyński, urodził się 14 lipca 1889 r. w Warszawie, tu też zmarł 6 kwietnia 1938 r. – pisarz, poeta, dziennikarz, taternik. W 1920 r. brał udział jako ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej. Publikował poezje, nowele, powieści, komedie, a także reportaże i felietony. W latach 1924-1938 był felietonistą „Kuriera Warszawskiego” (pod pseudonimem „Sęk”). Równolegle (1926-1931) pełnił funkcję redaktora naczelnego tygodnika „Radio”.
Historyk wojskowości i starożytności, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Wieloletni pracownik wydawnictw książkowych (m. in. kierownik redakcji historii działu encyklopedii i słowników PWN), prasowych, ostatnio pracownik naukowy Wojskowego Biura Badań Historycznych, w latach 1981-89 redaktor, wydawca, wykładowca i aktywny działacz podziemia solidarnościowego. Od ćwierć wieku mieszkaniec Skolimowa, prowadzący Konstanciński Klub Historyczny.