Konstancin w artykułach Ireny Rybczyńskiej-Holland

W latach 1960-1973 ukazywało się wyjątkowe w skali socjalistycznego kraju pismo „Ty i Ja”.  Dziś nazwalibyśmy je czasopismem lajfstajlowym, gdyż posiadało takie działy jak moda (wykorzystujący przedruki zachodniej prasy, m.in. VOGUE), urządzanie wnętrz, design, recenzje filmowe, muzyka oraz dział gastronomiczny. Ten ostatni prowadził pod pseudonimem ‘Maria Lemnis i Henryk Vitry’ Tadeusz Żakiej, autor późniejszych bestsellerów „Książka kucharska dla samotnych i zakochanych” oraz „Iskier przewodnik sztuki kulinarnej”. Koniec każdego numeru zamykał dział „Wybraliśmy dla Ciebie”, przedstawiający kilkanaście wyróżniających się wzornictwem bądź czysto praktycznych produktów przydatnych w gospodarstwie domowym (naczynia, elementy garderoby, meble, sprzęt turystyczny, damskie torebki itp.). Przy produktach podana była cena, producent a często również sklep w którym można było produkt „upolować”. Miesięcznik wyróżniała niebanalna szata graficzna, nad którą pieczę sprawował Roman Cieślewicz, czołowy przedstawiciel polskiej szkoły plakatu. Okładki projektowali m.in. Bogdan i Elżbieta Żochowscy, Henryk Tomaszewski, Waldemar Świerzy, a swoje fotografie zamieszczali chociażby Tadeusz Rolke i Krzysztof Gierałtowski. W 1974 roku na skutek nacisków cenzury czasopismo zostało zastąpione przez nowy „Magazyn Rodzinny”. Z tymi oboma czasopismami współpracowała Irena Barbara Rybczyńska-Holland. Dziennikarka związana była z Mirkowem, gdyż jej ojciec Władysław Rybczyński od około 1931 roku sprawował funkcję kierownika przyfabrycznej szkoły, którą ukończyła również jego córka. Irena Rybczyńska w czasie II wojny działała w lokalnej konspiracji – „pełniłam funkcję łączniczki. Polegało to na tym, że przywoziłam z Warszawy na teren Jeziorny, Klarysewa i potem to szło do Piaseczna (już ktoś inny do Piaseczna dawał), literaturę podziemną, przede wszystkim „Biuletyn Informacyjny”. 1 sierpnia 1944 roku przyszła dziennikarka wyruszyła do walki w Powstaniu Warszawskim, jednak rozwijająca się sytuacja zatrzymała ją wraz z partyzantami w lesie kabackim. Tak wspominała wybuch Powstania dla Archiwum Historii Mówionej: „Ojciec jako kierownik szkoły miał mieszkanie w samej szkole, na pierwszym piętrze. I na strychu tej naszej kamienicy szkolnej przechowywaliśmy broń, amunicję i opaski powstańcze. Zawczasu, dużo wcześniej przygotowane opaski powstańcze. I Stefan właśnie jak przyszedł z tą wiadomością o tym, że wybuchnie Powstanie, to jak mu to wszystko powiedziałam, to on poprosił, żebym tak czy inaczej przywiozła do Kabat, do wsi Kabaty, pod Lasem Kabackim, żebym przywiozła walizkę, ile mi się uda naładować pistoletów, amunicji i opasek powstańczych. Naładowałam tę walizkę, ciężka była jak diabli, zniosłam ją ze strychu na pierwsze piętro. Tu mnie dopadł jakiś wermachtowiec, bo zawsze w czasie wakacji wermachtowcy zajmowali całą szkołę i myśmy z nimi koegzystowali. Oni byli bardzo posłuszni i grzeczni, i wszystkie klasy były zajęte łóżkami tych żołnierzy Wehrmachtu. I jak ja znosiłam tę walizkę, to podbiegł do mnie jakiś wermachtowiec, już żeśmy byli w takiej sąsiedzkiej komitywie, można powiedzieć, no i pomógł mi to nosić. Mówi: „Na litość Boską, co ty dźwigasz takiego potwornie ciężkiego?”. To ja powiedziałam: Glas – szkło. Przygotowałam wcześniej rower na dole i usadowiłam tę walizkę na bagażniku roweru, to mówi: „Poczekaj, ja ci przyniosę porządny pas żołnierski, my to dobrze przytroczymy, żeby ci tam coś nie wypadło”. I pchnął mnie jeszcze, i tak pojechałam z tą walizką.” Cały zapis rozmowy dotyczącej jej udziału w Powstaniu Warszawskim znajduje się na stronie AHM:  https://www.1944.pl/archiwum-historii-mowionej/irena-barbara-rybczynska-holland,3442.html

Po wojnie Irena związała się z działaczem komunistycznym Henrykiem Hollandem, z którym miała dwie córki, późniejsze reżyserki – Agnieszkę Holland oraz Magdalenę Łazarkiewicz. Drugim mężem był dziennikarz Stanisław Brodzki.

26.09.2006, Polska, Warszawa, DSH. Fot. Dawid Skoblewski

Tyle tytułem związku dziennikarki z naszą gminą. W swoich artykułach zarówno dla “Ty i Ja” jak i “Magazynu Rodzinnego” często wracała w rodzinne strony – poruszała problematykę papierni, szpitalnictwa itp. Poniżej publikuję jeden z ostatnich artykułów Ireny Rybczyńskiej dla miesięcznika „Ty i Ja”, opowiadający o historii naszej gminy oraz ówczesnych problemach Konstancina. Autorem zdjęć do artykułu jest uznany dziś fotograf Krzysztof Gierałtowski

 

Zieleń w herbie. Irena Rybczyńska (,,Ty i Ja” nr 8/1972)

Uroda Konstancina to bujna zieleń i wkomponowane w nią wille, z których większość nosi już niemal charakter zabytkowy i zasługuje na ochronę. Istotnym elementem dzisiejszego pejzażu Konstancina jest ośrodek prof. Weissa. O dawnych sprawach i ludziach Konstancina opowiadała mi widoczna na zdjęciu pani Halina Herse, wdowa po Janie Herse, współpracowniku jednego z największych przed wojną domów mody. Jan Herse zginął w 1941 roku jako oficer Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. O aktualnych kłopotach uzdrowiska mówił mi przewodniczący tutejszego prezydium 0 Stanisław Frydrych. O próbach zaś ożywienia życia kulturalnego w Konstancinie 0 Krzysztof Henisz, artysta plastyk, który wraz z synem Julianem, również plastykiem, podtrzymuje tradycje Konstancina jako miejsca w którym chętnie przebywali i tworzyli artyści.
Konstancin leży 18 kilometrów od Warszawy. Można do niego dotrzeć w ciągu pół godziny autobusem podmiejskim odchodzącym z ulicy Puławskiej. A więc Konstancin jest blisko, bardzo blisko Warszawy, a jednocześnie gdy się z tam znajdujemy, ulegamy błogiemu uczuciu zupełnego oderwania się od miasta, pogrążenia w spokoju i zieleni. Na tym właśnie polega czarodziejska właściwość tego miejsca, którego walory odkryto pod koniec ubiegłego wieku. Tereny obecnego Konstancina wchodziły w skład dóbr Obory, należących swego czasu do klucza wilanowskiego i stanowiły własność króla Jana III Sobieskiego. Do przepięknych lasów sosnowych jakie się tu wówczas rozciągały, przyjeżdżał król Jan na łowy z sokołem. Następnie dobra te przeszły w ręce możnej rodziny Łaszczów, a potem hrabiów Mielżyńskich i Potulickich [jest to powielany mit, o prawdziwych dziejach Obór i okolic przeczytacie na portalu w artykułach Pawła Komosy-przyp.aut.] Jeden z sukcesorów hrabiów Potulickich, hrabia Witold Skórzewski, otrzymał w spadku kilka włók i postanowił stworzyć pod Warszawą letnisko na wzór zagranicznych osiedli podstołecznych. Zabrał się do tej pracy nader poważnie. Zgromadził dokumentację naukową, zasięgając opinii ówczesnych potęg świata lekarskiego, które orzekły że Konstancin „wybitnie nadaje się na letnisko o charakterze stacji klimatycznej dla osób chorych na serce, wyczerpanych pracą umysłową i rekonwalescentów” – po czym przystąpiono w roku 1897 do budowy osiedla. Prace powierzono Akcyjnemu Towarzystwu Ulepszonych Miejscowości Letniskowych, które wzięło się za nie z rozmachem i w dobrym tempie.
Na polanie wśród lasu założono park angielski, a w nim kasyno z restauracją, kawiarnią, salą do tańca i galerią dla orkiestry, korty tenisowe i piaskownice dla dzieci, a nad przepływającą opodal parku rzeką Jeziorką urządzono plażę z łazienką. Zakreślono granice osiedla, wytyczono ścieżki i ulice, obsadzając je klonami, lipami i akacjami. Urządzono nawet centralną stację elektryczną, wykopano dwie studnie artezyjskie i wzniesiono wieżę ciśnień. Wkrótce powstał zakład wód mineralnych, zbudowano kościół, szkołę i aptekę, otwarto czytelnię wraz z biblioteką.
Na parcelach wśród lasu zaczęły wyrastać wille, wznoszone dużym nakładem środków według projektów najlepszych ówczesnych architektów warszawskich: Marconiego, Przybylskiego, Heuricha, Tołwińskiego, Czajkowskiego, Dziekońskiego. W tych willach zaczęto wynajmnować mieszkania na letniska, opłacając „kurtaksy”, bo trzeba wiedzieć że w 1917 roku letnisko Konstancin zostało uznane za uzdrowisko. „Popieraniem ulepszeń gospodarczych i kulturalnych osiedla” zajmowało się Towarzystwo Przyjaciół Skolimowa, tworzące wraz z Konstancinem jednostkę administracyjną – gminę, na której czele stał wójt, wybierany raz na trzy lata. Zadania Towarzystwa były nad podziw rozległe: od zarządzania parkiem i organizowania przedstawień teatralnych po udzielanie informacji o lokalach do wynajęcia i nieruchomościach do sprzedania. Najstarsi obywatele Konstancina twierdzą, że z przyjętych na siebie obowiązków Towarzystwo wywiązywało się znakomicie, co miało niewątpliwie związek z tym, że członkami Towarzystwa byli w większości właściciele nieruchomości. Do utrzymania porządku i podnoszenia walorów estetycznych osiedla popychał ich zatem elementarny bodziec ekonomiczny: od wyglądu willi i jej otoczenia zależała frekwencja letników. Także i ci, którzy budowali wille tylko dla siebie i swoich rodzin zainteresowani byli w ochronie, jakbyśmy to dziś powiedzieli, naturalnego środowiska i w upiększaniu otoczenia, w którym żyli. To również miał na względzie hrabia-założyciel, który zabraniał na przykład, wstępu na teren letniska od zmroku do późnego ranka wszystkim pojazdom i domokrążcom, aby nie zakłócać snu odpoczywającym tu ludziom, albo zakazywał wycinania drzew.
Pierwszym mocnym i głośnym akcentem nowoczesności, który wtargnął w sielską oazę Konstancina było dotarcie tutaj Wilanowskiej Kolejki Dojazdowej. Wśród ogłuszającego gwizdu, syku pary i stukotu kół wtaczała się ta kolej na stację Konstancin, której przedziwny budynek nie miał chyba sobie równego w Polsce. Drewniany, rozłożysty, z wieżyczką i dwoma ogromnymi gankami, pełnymi ażurowych zdobień „ciętych laubzegą”, jak pogardliwie wyrażały się o tym osoby o smaku bardziej wykwintnym, stanowił zaskakujący twór architektury, obciążonej wzorami rodem z rosyjskich miasteczek. Za stacją rozciągał się park z kasynem, przed nią zaś znajdowała się restauracja – obie placówki gastronomiczne prowadzone przez sławnego Berentowicza, który odznaczał się szlagońskim wyglądem i wybitnymi umiejętnościami kulinarnymi. Okolice stacji stanowiły więc centrum towarzyskie starego Konstancina. Tu można było spotkać kogo się chciało, wymienić najświeższe nowinki, umówić na randkę.
Kolej dojazdowa, założona w 1896 roku dzielnie służyła aktywizacji tego rejonu. „Wysiedlona” z Warszawy po ostatniej wojnie, ostatni swój kurs z pasażerami odbyła z Wilanowa do Piaseczna w ubiegłym roku. Pozostały już tylko szyny i tylko dlatego się tę kolejkę ostatnio wspomina, że przeszkadzają one w komunikacji samochodowej. Zapomniano więc, że pewnego dnia pojedzie z Piaseczna do Wilanowa parowóz z platformą, na którą, cofając się, zwinie wstążkę szyn wilanowskiej kolejki, symbol minionego wieku którego pewien niedługi okres nazwany został belle epoque…
Za parowozem wkroczył do Konstancina motor spalinowy staraniem pana Hermana Paulinka, który wraz ze swymi sześcioma synami założył pierwszą linię autobusową łączącą Skolimów i Konstancin ze stolicą. Nazywała się ona „Skowar” i dysponowała pięcioma autobusami ochrzczonymi familiarnie: Maćkiem, Wojtkiem, Jackiem, Kubą i Bartkiem. Herman Paulinek, dodajmy, pełnił też urząd wójta i zasłynął z dużej aktywności. Za jego kadencji wzniesiono budynek Ochotniczej Straży Pożarnej, wyposażono tę straż w ultranowoczesny sprzęt: samochód z sikawką i polewaczką firmy Mercedes”, zakupiono willę „Znicz” dla potrzeb szkoły, wybrukowano ulice do Skolimowa i Chylic, ułożono betonowe chodniki. Wszystkie te wydarzenia drobne z pespektywy czasu były wyznacznikami awansu cywilizacyjnego miejscowości, która z roku na rok cieszyła się coraz większym wzięciem wśród zamożnych sfer mieszczańskich i dygnitarzy państwowych, ale również w środowiskach inteligencji twórczej. W sezonie do willi bogatych przemysłowców i kupców, przybywali w gościnę malarze, muzycy, pisarze. Niejeden z nich zapuszczał tu głębokie korzenie, kupował parcelę czy gotowy dom i osiadał na stałe. Do dzisiaj przetrwała willa „Ave” – od roku 1903 własność rodziny artysty malarza, Aleksandra Manna. W willi „Natemi” mieszkał malarz Franciszek Ejsmond z żoną i synami, poetą – Julianem i malarzem – Stanisławem. Często gościem bogatego przemysłowca Stefana Laurysiewicza, właściciela willi „Moja”, był Józef Pankiewicz, zaś rodziny Werthemów czy Landauów  słynęły z tego, że gościły najwybitniejszych artystów muzyków, bywali tam między innymi Fitelberg i Różycki.


Miał też ówczesny Konstancin swój dom pracy twórczej. Ofiarował na ten cel okazałą secesyjną willę „Annę” Albert Klimpel, przedstawiciel znanego rodu warszawskich aptekarzy, który schodząc bezdzietnie, pragnął dorobek swego życia przekazać na potrzeby ludzi nauki. Zapisał willę w testamencie Kasie im. Mianowskiego, fundacji powstałej w 1881 roku staraniem byłych profesorów i studentów warszawskiej Szkoły Głównej, a nazwanej imieniem jej rektora, Józefa Mianowskiego. O rodzinie Klimplów zachowała się w Konstancinie najlepsza pamięć, mówiło się że byli to ludzie „bez żółci”, dobrzy, kulturalni, bezinteresowni. Przez pokoje willi „Anna” przewinęło się w okresie międzywojennym wielu wybitnych przedstawicieli polskiej nauki, że wymienię tylko prof. Władysława Tatarkiewicza czy prof. Stanisława Szobera.
Jako ognisko kultury muzycznej zasłynęła willa „Ukrainka” należąca do Olgi Emrykowej, Greczynki z pochodzenia, która potrafiła stworzyć ciekawy krąg towarzystki, złożony w znacznym stopniu z przedstawicieli świata artystycznego, zwłaszcza muzycznego. Na wieczorach w „Ukraince” koncertowali artyści o światowej sławie, między innymi Szaliapin. Jeszcze jedna kobieta z tego rodu zasłynęła w historii Konstancina: Bożena Emerykowa. Przez 25 lat była ona wójtem gminy Skolimów-Konstancin; parę kadencji w okresie przedwojennym, przez całą wojnę i po wyzwoleniu. Miał też Konstancin w swojej karierze wójta pisarza: w latach 1936-1939 pełnił ten urząd Wacław Gąsiorowski. Mieszkał właśnie w „Ukraince” ze swoją żoną, Dunką, która miała na imię Asta. Pani Asta bardzo się przywiązała do kraju swojego męża, do tego stopnia, że zaniechała powrotu do Danii nawet po śmierci pisarza… Umarła w dwadzieścia lat po nim. Spoczywają oboje na cmentarzu w Skolimowie.
Aktem nobilitacji Konstancina było osiedlenie się tutaj w 1920 roku Stefana Żeromskiego z żoną Anną i córeczką Moniką. Z pomocą Jakuba Mortkowicza pisarz kupił willę „Świt” od malarza Zdzisława Jasińskiego i akt kupna wręczył pani Annie 26 lipca, w dniu jej imienin. Z zapałem oddał się urządzaniu domu, sam malował drzwi i okna, sadził w ogrodzie drzewa darowane mu przez mieszkającego po sąsiedzku Miriama, cieszył się ciszą i urodą tego miejsca. Tu pisał „Wiatr od morza” i „Przedwiośnie”, gromadził książki, gazety, notatki. Wiadomo o tym że ostatnie lata życia pisarza, mimo postępów choroby i coraz bardziej zaciekłych ataków ze strony prawicy, były bardzo szczęśliwe. Jedynym miejscem „pamiętającym” te dobre dni jest dom w Konstancinie, mieszkania warszawskie zburzyła wojna, tylko tu zostały materialne ślady z tego okresu życia Żeromskiego, kiedy „z małomównego, zamkniętego w sobie i nieprzystępnego zamienił się w człowieka, który się często śmiał i uśmiechał…”
W Konstancinie jest dzisiaj ulica i szkoła jego imienia. I jest biała willa pośród zielonego ogrodu, na którego głównym trawniku pyszni się bukiet rododendronów. Dom i ogród utrzymywane są we wzorowym porządku przez żonę i córkę pisarza, które przyjeżdżają tu co roku na letnie miesiące.
Wygląd willi Żeromskiego i jeszcze może kilkunastu, które zachowały swoich właścicieli, przywołuje obraz dawnego Konstancina. Tak opisuje go w swoim pamiętniku Krystyna Heniszowa, plastyczka, która mieszka od urodzenia do chwili obecnej w willi wzniesionej przez swego dziadka, Karola Machlejda: „Konstancin mego wczesnego dzieciństwa (przełom lat dwudziestych i trzydziestych) to stare domy w pięknie utrzymanych ogrodach, pełne kwiatów i zielonej trawy. W słoneczne, ciepłe dni powietrze pachniało żywicą wielkich sosen (…) Tyle było słowików, dzięciołów, wilg, tyle wiewiórek. Drewniane parkany i żelazne ogrodzenia z kutymi bramami oddzielały posesje od siebie i od ulicy. Na chodnikach nie było chwastu ani śmieci, stały ławki dla chcących odpocząć, a rosnące przy jezdni jesiony i akacje dawały cień (…) Przy Głównej Alei było wejście do parku, gdzie rosło wiele rzadkich drzew i krzewów, w którym stał dziw architektury murowano-drewnianej, zwany „Kasynem”, mieszczący w sobie kawiarnię, restaurację i pokoje gościnne. (…) W Kasynie odbywały się koncerty dobroczynne, bale, festyny, zabawy dla dzieci, loterie fantowe…”
Ten sielski spokój podwarszawskiej wilegiatury zburzyła wojna. Wielu obywateli Konstancina nigdy już z niej nie wróciło. Najbardziej ekskluzywną część Konstancina, zwaną Królewską Górą, zajęli Niemcy, po uprzednim wywiezieniu do gett i obozów zagłady znacznej części jej mieszkańców. W zimie 1943 roku ulokowały się tutaj niemieckie zakłady przerobu futer, kierowane przez niejakiego Szulca. W tych zakładach przerabiano na rękawiczki, czapki-uszatki i ciepłe buty – futra zrabowane w warszawskim getcie w mieszkaniach aresztowanych i wywiezionych do obozów naukowców, artystów, bogatych warszawskich mieszczan. Produkowane tu wyroby słano śpiesznie na front wschodni.
W maju 1944 roku Niemcy zarządzili wysiedlenie Konstancina, rozkazując mieszkańcom, aby całkowicie opróżnili opuszczone domy. Ogromna większość woziła swój dobytek do Warszawy: gromadzone przez dziesiątki lat zabytkowe meble, srebra, zastawy i płótna stołowe, dzieła sztuki, dywany, a także archiwa rodzinne – fotografie, dokumenty. Oczywiście wszystko to zginęło, spłonęło i zapadło się w ziemię wraz z Warszawą i już tylko w pamięci nielicznych, którzy przetrwali na tym samym miejscu wszystkie okresy zamętu, znaleźć można zapis obrazu dawnego tutaj życia. Jeszcze jakieś świadectwo dają stare secesyjne wille, tak pieczołowicie wypracowane niegdyś przez architektów i artystów, zameczki i dworki polskie, których większość umiera dzisiaj „śmiercią techniczną”. Po wyzwoleniu znaczna część posesji została bez właścicieli, którzy zginęli na wojnie, bądź na zawsze wyjechali z Polski, i ta przeszła na własność społeczną. Wszystkie zaś prawie wille poddano rygorom ogólnie obowiązujących przepisów kwaterunkowych. Konstancin stał się odległą dzielnicą mieszkaniową zniszczonej Warszawy. Stąd dojeżdżali do pracy urzędnicy, robotnicy, studenci. Napłynęli również „dzicy” lokatorzy z pobliskiej Jeziorny, z nędznych wówczas robotniczych mieszkań Mirkowskiej Fabryki Papieru, ze Słomczyna i zajęli opustoszałe wille, które się zmieniły w mieszkania komunalne. Ponieważ wówczas jak zresztą jeszcze i dzisiaj, „społeczne” znaczy „niczyje” wytworne wille i ogrody uległy błyskawicznej dewastacji. W wielu wypadkach również i te, które zachowały prywatnych właścicieli, gdyż ci, spauperyzowani, nie mieli środków na konserwację swoich domów. Środków materialnych i bodźców moralnych, bo niejednokrotnie współżycie między przysłanymi przez kwaterunek, albo „dzikimi” lokatorami, a właścicielami domów układało się niezbyt harmonijnie.

Pracownia Krzysztofa Henisza

Pracownia Krzysztofa Henisza

Przedziwna mozaika socjalna powstała w Konstancinie, jakieś zintegrowanie tej spontanicznej formującej się społeczności było i jest do dzisiaj bardzo trudne. Próbowali coś zrobić artyści plastycy, tworząc w 1959 roku Stowarzyszenie Przyjaciół Twórczości pod przewodnictwem osiadłego tu artysty plastyka, Krzysztofa Henisza, ale choć podjęli wiele wartościowych inicjatyw i spotkali się z dobrym przyjęciem społeczeństwa, trafili na tyle biurokratycznych przeszkód, że wreszcie zaniechali pracy. Szkoda wielka, zwłaszcza że udało się do tej pracy przyciągnąć młodzież, która zaczęła przychodzić na dyskusje i odczyty do kawiarni, otwartej przez Towarzystwo w podnajętym na ten cel lokalu. Młodzież ta przybywała głównie z domów zbudowanych po wojnie na Grapie, wzniesieniu znajdującym się na końcu Konstancina. Nowoczesne to osiedle stanowi słuszny powód do dumy miejscowego aktywu społecznego, zamieszkali w nim ci, którzy gnieździli się w Mirkowie, w starych, fabrycznych czynszówkach. Aktywizacja kulturalna tego właśnie środowiska była nad wyraz pozytywnym zjawiskiem społecznym. Niestety, po roku działalności kawiarnia musiała się zwinąć, gdyż zabrakło funduszy na opłacenie lokalu. Dodajmy, że była to jedyna kawiarnia w Konstancinie, w którym i dzisiaj nie ma gdzie wypić szklanki herbaty czy kawy.
Kolejną próbą zainteresowania mieszkańców sprawami ich osiedla jest powołanie do życia Komitetu Ochrony Piękna Konstancina. Patronuje temu przewodniczący Frontu Jedności Narodu, pan Stanisław Janicki, który z wielką ofiarnością pełni swoje społeczne obowiązki. Jednakże pewien niepokój budzi fakt, że w Komitecie nie ma ludzi najdawniej z Konstancinem związanych, że brakuje wielu spośród tych, którzy swoim społecznym prestiżem dodawaliby splendoru tej organizacji i zwiększali jej siłę oddziaływania. W Konstancinie mieszka, albo mieszkała w dzieciństwie lub młodości, spora grupa pisarzy, dziennikarzy, artystów i naukowców. Nie wytykając palcem, możemy stwierdzić ogólnie, że wielu z nich dysponuje jakimiś możliwościami oddziaływania na opinię publiczną. Niechby tak Komitet Ochrony Piękna zinwentaryzował to dobro i zmobilizował do działania. Nie jest nigdzie powiedziane, że do Komitetu mogą należeć tylko ci, którzy są w Konstancinie zameldowani na stałe. Zaproszenie do współpracy uczestnictwa w dziele ochrony tego pięknego zabytku zieleni, jakim jest Konstancin, można by wystosować do wielu osób, a na przywódcę batalii wybrać kogoś kto swoim nazwiskiem zobliguje zaproszonych do aktywności.


Bo robić coś trzeba koniecznie i szybko, a co najważniejsze – celowo, gdyż wokół Konstancina kłębi się wiele najróżniejszych koncepcji na temat funkcji tej miejscowości i kierunków jej rozwoju.
Nie podlega dyskusji fakt, że Konstancin jest uzdrowiskiem. Przesądza o tym klimat uwarunkowany w głównej mierze stopniem zadrzewienia tej miejscowości. Jest tu wysoko kwalifikowana kadra pracowników służby zdrowia przygotowanych do lecznictwa sanatoryjnego na wysokim poziomie, które dysponuje tysiącem łóżek. I reszcie rzecz niezwykłej wagi – dowiercono się na terenie Konstancina bogatych złóż cieplnej solanki o wysokim stężeniu. Wyliczając te walory Konstancina profesor Marian Weiss, dyrektor Stołecznego Centrum Rehabilitacji Narządów Ruchu, oświadcza, że nie można mówić o maksymalnej rozbudowie bazy sanatoryjnej w Konstancinie, natomiast ustalić trzeba optymalne wskaźniki rozwoju tej miejscowości. Zdaniem profesora Weissa, Konstancin powinien być, jak zresztą jest nim już w znacznej mierze, miejscem regeneracji i rehabilitacji sił dla mieszkańców stolicy, stanowić jej zaplecze zdrowotne. Panować w nim musi, jak niegdyś, cisza i spokój. Choremu czy nerwowo zmęczonemu człowiekowi chcemy tu zapewnić widok z okna na las, a nie na drugi dom – mówi profesor. – Chcemy stworzyć warunki do rehabilitacji schorzeń trwałych, aby przedłużyć okres twórczej działalności ludzi, których wiedza i doświadczenie służą całemu społeczeństwu. A solankę, owszem, wykorzystamy. Popłynie do basenu zbudowanego na terenie STOCER-u, będą mogli z niej korzystać wszyscy potrzebujący, ale nie wolno zamienić Konstancina w Ciechocinek z tłumami kuracjuszy i suchotniczym parkiem miejskim.
– Najważniejsza rzecz tutaj, to ratować drzewa – mówi pani Monika Żeromska. – Trzeba w tej sprawie podnosić alarm, bo dzieje się niedobrze. Beztrosko, lekkomyślnie ścina się drzewa, zapominając o tym, że one przecież tak powoli rosną. Trzeba wpajać szacunek dla drzew, zrozumienie tego, jakim skarbem Konstancina jest zieleń. Coś trzeba robić, aby ratować stare drzewa i stare domy. Należy się zająć zdziczałym parkiem, osypującą się zabytkową wieżą ciśnień, zapuszczonymi posesjami i to szybko, póki się to wszystko do reszty nie rozpadnie.
Jest to więc w Konstancinie partia tych, którzy opowiadają się za umiarkowanym rozwojem swojej miejscowości, rozwojem, który nie naruszałby tutejszego rezerwatu zieleni. I jest partia zwolenników bujnego rozwoju Konstancina, która widzi tu uzdrowisko o zasięgu centralnym, na cztery, pięć albo nawet sześć tysięcy łóżek, ulokowanych przez zjednoczenia i związki branżowe. I jest wreszcie w Konstancinie Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, które mimo największych starań, nie może dać rady lawinowo rosnącym zadaniom. Bo wczoraj było do remontu 200 willi, a dziś jest już 240. Brak środków na reperację nawierzchni ulic, na odnowienie oznakowania na jezdniach. Można by otrzymać z Mirkowskiej Fabryki dotacje na potrzeby miasta, ale trzeba mieć wprzód dokumentację której nie ma za co sporządzić, i jak ją zresztą sporządzić, gdy brak perspektywicznego planu zagospodarowania Skolimowa-Konstancina, a nie ma tego planu, bo nie zatwierdzono jeszcze statutu uzdrowiska, a nie zatwierdzono statutu, bo tymczasem pojawiła się koncepcja potraktowania Konstancina odrębnie razem z innymi miejscowościami podwarszawskimi o charakterze wypoczynkowym, i tak się to wszystko kotłuje, a czas biegnie. Byłoby zatem konieczne, biorąc pod uwagę walory tej miejscowości, aby pilnie zajęło się jej losem jakieś kompetentne grono. Powinno się zająć szybko, by powstrzymać proces niszczenia domów i zieleni, by w środku Konstancina nie wyrastały podejrzane budowle – słowem – by uchronić to, co w starym Konstancinie było dobre i rozwinąć uzdrowisko w tym kierunku, by mogło pełnić rolę wyznaczoną mu przez naturę. Mogłaby się tym zająć grupa specjalistów przy nowo zorganizowanym Ministerstwie Gospodarki Terenowej i Ochrony Środowiska, która we współpracy z władzami stolicy i aktywem konstancińskim, przygotowałaby plan ochrony i rozwoju Konstancina, po czym by go oddała do wykonania jakiemuś dzisiejszemu „Towarzystwu Ulepszonych Miejscowości Letniskowych”, które, miejmy nadzieję, podobnie jak to na przełomie wieku XIX i XX, sprawnie i szybko zamieniłoby Konstancin w rajski ogród.