Hugonówka i my, czyli dlaczego prowadzę bloga

Informacja o uroczystym otwarciu Hugonówki rozeszła się szerokim echem wśród mieszkańców Konstancina. Jednakże nie tylko dlatego, że Hugonówka zacznie znowu działać, znajdzie tam siedzibę Konstanciński Dom Kultury, będzie sala kinowa, izba muzealna… Miejsce to znaczy dla mieszkańców tych stron dużo więcej niż przypuszczają zapewne decydenci i obecne szefostwo KDK, a zwłaszcza ludzie którzy nie wychowali się w tych stronach. Widać to choćby w wielu komentarzach internetowych, pobrzmiewający sentyment do tego miejsca, bo Hugówka to takie tutejsze magical place, które wiele osób przenosi w lata ich młodości lub dzieciństwa, do czasów z których po latach pamięta się wyłącznie to co najlepsze. Skąd taki resentyment do Hugonówki? Ostatnie lata funkcjonowania Hugonówka spędziła jako hybryda kina i pubu, nosząca nazwę „Pod Diabłami”. Nazwa ta dla pokolenia dorosłego po wojnie niewiele znaczyła, bowiem odwoływała się do przeszłości letniska, którego legenda już dawno przebrzmiała, lecz „Diabły” były dla znających temat tym samym co restauracja Berentowicza… wspomnieniem przeszłości. Swoją drogą „Pod Diabłami” było ciekawym mariażem dwóch różnych typów lokali, gdzie z przodu sali na ekranie Kurt Russel ratował świat, a w tylnej części klienci pubu ignorowali to grając w bilard. Szybko stały się też miejscem kultowym, każde pokolenie i każde miasteczko miały taki obiekt i knajpę, ich nazwy stają się zawsze kodem znaczeniowym i świadczą o przynależności do elitarnego grona tubylców. Jak istniejący niegdyś w Falenicy bar Angelika, o którym po raz pierwszy usłyszałem lata temu od kolegi, a w jego głosie brzmiała doskonale znana mi nuta, gdy potem przeczytałem o tym przybytku w książkach Marka Ławrynowicza było dla mnie jasne co miejsce to oznaczało. Pub w Hugonówce był taką Polską w pigułce (pierwszy pub w Konstancinie powstały na fali pubów powstających w Polsce), w czasach jego świetności przewinęła się tutaj nawet miejscowa inkarnacja grup przestępczych, a potem działalność lokalu zakończył pożar. Zaś strażacy zalali go wodą w stopniu uniemożliwiającym dalsze przebywanie ludzi w obiekcie. I pozostało nam wpatrywanie się w zrujnowany budynek…

W tamtych latach nikt z nas nie znał przeszłości Hugonówki. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych informacje o historii Konstancina i okolic zdobywało się z opowieści, książki na ten temat jeszcze nie wyszły, a internetu zwyczajnie nie było. Mało kto wiedział, iż historia Hugonówki rozpoczęła się wiosną 1902, kiedy Hugon Seydel zakupił tereny nad rzeką Jeziorką. Miejsce wybrane było nieprzypadkowo, bowiem leżało przy granicy Konstancina, tuż przy wjeździe do letniska prowadzącego przez most kolejowy do obecnego parku. Obok dworca znajdowała się granica dóbr Obór i Skolimowa, wyznaczana niegdyś przez kopce graniczne, wytyczona w postaci szerokiej drogi przez las. Obecnie pozostała wciąż w nazwie ulicy Granicznej, biorącej swej początek w parku, lecz kto dziś pamięta, że Hugonówka leżała w Skolimowie? Nie jestem pewien czy to właśnie nie Hugon Seydel nie doprowadził do powstania letniska Skolimów. Zakupił teren wzdłuż rzeki od młyna skolimowskiego, graniczący przez drogą z wsią i dworem w Skolimowie, gdzie wybudował ciekawą willę nazwaną Zagłobinem, od znanej doskonale postaci z trylogii. Urządził tam park, a kilometr dalej na przedłużeniu rzeki zaczęła powstawać willa, która nazwę wzięła od jego imienia. Pierwsze informacje o letnisku Skolimów pochodzą z roku 1904, kto wie czy Prekkerowie nie zaczęli parcelować działek nie tylko dlatego, że ujrzeli sukces powstałego letniska o nazwie Konstancin, lecz również z powodu pomysłu Seydla, który lokalizację dla Hugonówki wybrał idealną. Mimo, iż był to teren Skolimowa, położona była praktycznie przy samym wjeździe do letniska Konstancin, a komunikację zapewniła tamtejsza kolejka. Stąd i ulokowanie w Hugonówce pensjonatu przyrodoletniczego, który siłą rzeczy stał się mocno obłożony. Obecnie Hugonówka traktowana jest jak część Konstancina, bo o dawnych granicach mało kto pamięta. Pensjonat szybko stał się ekskluzywny, były tu salon, czytelnia, inhalatorium, łazienki z wannami i prysznicami, sala gimnastyczna, sale wypoczynkowe, taras do zażywania kąpieli słonecznych, personel stanowili trzej lekarze, pielęgniarki, masażysta, ogrodnik… U stóp skarpy znalazła miejsce plaża, a cały teren został ogrodzony.

Jak pisze Józef Hertel to dzięki Hugonówce doszło do pomysłu utworzenia gminy letniskowej, wyłączonej w latach dwudziestych z terenów gmin Jeziorna i Nowoiwiczna. Bo dzięki działaniu tu zakładu przyrodoletniczego oba letniska pretendują do miana uzdrowiska. Tak rodzi się Skolimów-Konstancin. Mniej więcej wówczas Hugon Seydel zbankrutował, a w dwudziestoleciu budynek znalazł nowych właścicieli w postaci państwa Andrzejewskich, którzy otworzyli tu pensjonat. Właśnie wtedy budynek zaczęto nazywać „Pod Diabłami”, ponoć od stojącego na klombie postumentu, ze spychającymi się diabłami, acz słyszałem jeszcze wersję, iż diabełek taki miał znajdować się nad schodami pod dachem. Ja w każdym razie nie pamiętam, żadnego z nich. Budynek na pewno został przebudowany, nie wiem czy jeszcze przed wojną, czy już po niej. Symetryczne tarasy po obu stronach budynku zostały zabudowane, a prowadzące na wprost na piętro schody złamano, wprowadzając podest na który wchodzono z dwóch strony. I taki kształt budynku przez lata utrwalił się w pamięci mieszkańców, dość że odtworzenie pierwotnego wyglądu schodów wzbudziło znaczne kontrowersje.

W trakcie wojny w Hugonówce działać miała garbarnia skór na mundury zimowe na front wschodni, choć może to być kolejne przekłamanie, bowiem produkcja ta odbywać się miała w budynku znajdującym się po drodze do Hugonówki, znajdującym się w połowie drogi między Hugonówką a mostem, gdzie ponoć wciąż zachowały silnik i hydrofor. Zaś po wojnie budynek okazał się na tyle przestronny, że znalazła tu miejsce szkoła aktywu robotniczego. Na zdjęciach z roku 1947 widać absolwentów Polskiej Partii Robotniczej (jeszcze nie zjednoczonej) w udekorowanej dawnej Sali gimnastycznej.


I właśnie w latach pięćdziesiątych znajdzie się tam kino „Fregata”, które od tej pory nierozerwalnie kojarzy się wszystkim z Hugonówką i sprawia, że wszyscy żywią do niej takie a nie inne uczucia, gdy cofają się w czasie wracając do własnych wspomnień. Były tam skrzypiące drewniane fotele obite czerwonym suknem, charakterystyczne dla kin w wielu miejscach Polski. Zniknęły z naszego życia bardzo szybko, choć były w nim przez lata oczywistym elementem wyposażenia kina. Zastąpiły je multipleksy i fotele lotnicze. Gdy ostatni raz znalazłem się w takim kinie w pewnym dawnym mieście wojewódzkim czułem, że mam do czynienia czymś co wkrótce przepadnie. I rzeczywiście tak się stało. A nim „Fregata” stała się „Beatą” wyświetlono w niej pierwszy kolorowy film. Było to w latach pięćdziesiątych, zapewne w jakieś 15 – 20 lat po jego premierze, puszczono wówczas„Przeminęło z Wiatrem”. Po dziś dzień seans ten wspomina wiele osób, zapewne emisja kolorowego filmu była czymś równie niesamowitym jak lata wcześniej pojawienie się filmu dźwiękowego, a dla mojego pokolenia emisja filmu takiego jak „Gwiezdne Wojny”, gdzie w kosmosie ujrzeliśmy statki kosmiczne i później nic już nie było takie same. Scarlett O’Hara i Rhett Buttler wracają więc w wielu wspomnieniach, gdy mam okazję prowadzić rozmowy z ludźmi, którzy oglądali ich dzieje niewiele z nich rozumiejąc, gdyż niektórzy mieli nie więcej niż 7 lat, ale pożar Atlanty utkwił im w pamięci. Podobne doświadczenia przeżyło zapewne wiele osób w kinie „Beata”, czego my w tym kinie nie oglądaliśmy… Pamiętam nawet w 1983 roku film „Godzilla kontra Mechagodzilla” na który waliły tłumy. Jakoś tak w międzyczasie gdy „Fregata” zmieniła się w latach sześćdziesiątych w „Beatę” zniknęły i diabły.

Teraz przy okazji słów kilka o czymś, co także nam wywietrzało już z pamięci, a młodsze pokolenie nawet sobie nie uświadamia, jak wyglądały kiedyś kina. W świecie pozbawionym magnetowidów, nie wspominając już internetu i youtube, w którym telewizja nadawała kilka godzin na dobę, a czasem w czarno-białych telewizorach można było zobaczyć nawet nie-radziecki film, kino „Beata” cieszyło się niezwykłą popularnością. Bowiem wyprawa do kina do Warszawy nie była tak łatwa jak obecnie, trzeba było się liczyć z wybraniem tam nawet kilka godzin wcześniej, aby odstać swoje w kolejce i dostać się na „amerykański” film (nie, nie można było zadzwonić i zarezerwować biletu a jeżdżące raz na godzinę autobusy często nie przyjeżdżały). Do Polski filmy trafiały z 2-3 letnim opóźnieniem, premiery mające miejsce jak obecnie w tym samym czasie w wielu krajach, po prostu nie istniały. Najpierw kopie filmów trafiały do dużych miast, a po jakimś czasie rozpoczynano ich obwożenie po prowincji. A gdy film cieszył się szczególnie dużą popularnością na ekranie potrafił wisieć latami zmieniając jedynie miasta. Prześledźmy to na przykładzie „Imperium Kontratakuje” skoro przywołałem już wspomniane Gwiezdne Wojny. Premiera na świecie miała miejsce w roku 1980, do Polski film zawitał w roku 1982, w kinie „Beata” pojawił się po raz pierwszy w roku 1984 i cyklicznie powracał tam jeszcze w roku 1987, kiedy go tam obejrzałem. I było to normalne i nikogo nie dziwiło, podobnie jak to, że w trakcie seansu widzieliśmy biały ekran, kiedy operatorowi rwała się taśma i trzeba było czekać, aż ją założy ponownie na szpulkę.

Nie mogłem sobie darować… Film jak widać “amerykański”, ale nie pamiętam czy wisiał u nas taki plakat. Tytuły filmów, które miały być grane w weekend pojawiały się wpisane ręczne na kartkach wieszanych na tablicach ogłoszeniowych.

Co pozwoliłem sobie opisać, bo nad takimi elementami naszego życia codziennego przechodzimy obojętnie, a po wielu latach okaże się, że nikt ich nie pamięta, a ktoś będzie ze zdumieniem otwierał oczy słuchając o skrzypiących fotelach i podłodze w starym kinie „Beata”, gdzie przez 40 lat najbardziej atrakcyjnym miejscem był balkon, bo można było stamtąd rzucać różne rzeczy na siedzących poniżej. Kto jeszcze pamięta czy kino było czynne codziennie czy tylko w weekendy? I ile seansów było dziennie? Jeśli ktoś ma jakąś starą gazetę z repertuarem podwarszawskich kin, których pełno było wówczas w małych miejscowościach takich jak Błonie, może nam wszystkim przypomnieć. Ja już dawno zapomniałem, pamiętam jedynie, że w kinie „Beata” w latach osiemdziesiątych bilety ulgowe były po 4 złote a normalne po 8 i dlatego nie udało nam się wejść na „Człowieka zwanego koniem” z Clintem Eastwoodem. Filmu z roku 1970, który po 15 latach wciąż wyświetlano w kinie „Beata”. Tak było i te czasy już nie wrócą.

Ale Hugonówka to nie tylko kino, bo salę wykorzystywano na różne imprezy, takie jak przedstawienia dla przedszkoli, czy uroczyste akademie i inne imprezy. Za którymś razem gdy trafiłem do Hugonówki zawisł tam napis z wyciętych z kartonu liter, zapewne jako pozostałość po jakiejś uroczystości. I o ile pamiętam to wisiał jeszcze przez 3 lata. Musiał to być rok 1987, a my jak zwykle przed wejściem do kina zastanawialiśmy się skąd się tu wzięła brama prowadząca donikąd. Była to jedna z największych zagadek naszego dzieciństwa, na wprost wejścia do Hugonówki, na samej krawędzi skarpy znajdują się dwa słupy dawnej bramy, po przejściu przez które można wyłącznie spaść do wody. Przypominam, że były to czasy kiedy książek o historii Konstancina nie było, nie mieliśmy też jak tego sprawdzić. Wszelkie pomysły były bardzo cenne, włącznie z koncepcjami, iż kiedyś był tu zwodzony most. O tym, że brama ta prowadziła niegdyś na wspomnianą wyżej plażę, dowiedziałem się dopiero po latach. Idąc do kina można było minąć kamień z zatartym napisem upamiętniającym Witolda Skórzewskiego, który 40 lat wcześniej założył Konstancin. Kamień pochodził z 1937 roku. A w kinie zawisł napis – 90 lat Konstancina, czy jakoś tak. Te napisy sprawiły, że byłem mocno zawiedziony. Wystarczyło pojechać do pobliskiego Czerska, aby obejrzeć ruiny zamku, który istniał w czasach prawdziwej historii, książąt, rycerzy i królów. Inne miasta były stare, w Piasecznie był nawet dwór księżnej mazowieckiej z XVI wieku. A tymczasem jak się okazywało ja mieszkałem w mieście, które historii tej nie miało, bo zaczęła się ona niecałe 100 lat temu. A wcześniej nie było tu nic, czy też nie było niczego, czyli właściwie co? Las? W owym czasie w kinie pojawiła się wystawa starych zdjęć przygotowana chyba przez Józefa Hertla, na których mogliśmy oglądać letnisko z początku wieku, choć nie do końca rozumieliśmy co widzimy, bo o ile pamiętam byliśmy pewni, że restauracja „Casino” mieściła się na parowcu zakotwiczonym na Jeziorce. Park pozbawiony roślinności był łatwiejszy do zaakceptowania, bo na początku lat osiemdziesiątych wycięto porastające go zarośla i doprowadzono do porządku gdy otwierano tężnię, więc mieliśmy czas się do tego przyzwyczaić.

Brama donikąd w odnowionej wersji.

O lokalnej historii nie mieliśmy żadnego pojęcia. Nie tylko my, również nasi nauczyciele. Nikt jej nie znał, nikt jej zbadał. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na moje pytania, bo nikt nie znał odpowiedzi. Jak czytam obecnie w wydawanych ówcześnie książkach, które cierpliwie wyszukuję w bibliotekach, związanych z historią tej części Mazowsza, autorzy domniemywali, że Jeziornę założył król Jan III Sobieski. Skoro więc nikt nie potrafił mi odpowiedzieć na pytanie jak to się dzieje, że w okolicy funkcjonuje dwór w Oborach, pochodzący z końca XVII wieku, a kościół w Słomczynie powstał na początku wieku XVIII to zacząłem sam szukać odpowiedzi na pytanie czy rzeczywiście nie było tu niczego. Wracały wszystkie opowieści rodzinne o odrabianiu pańszczyzny w dworze w Łęgu, o mieszkańcach wsi gdzie urodziła się moja prababcia mających niemieckie nazwiska i o tym, że jeśli się pokopie na polu, to można znaleźć dawne miejsce gdzie były Czernidła. A także o tym, że kościół Cieciszewie istniał już w XIV wieku. Wszystkie te miejscowości były jakoś mi bliskie, wiele osób było ze sobą powiązanych i się znało, a w jednej z tutejszych wsi po części się wychowałem. No i jakoś tak wyszło, że po drodze zostałem historykiem. A gdy po latach dotarłem do odpowiedzi i odkryłem bogactwo tego co pozostawili po sobie ludzie mieszkający na tych ziemiach od roku 1363, z którego zachował się najstarszy dokument związany z gminą Konstancin-Jeziorna, nagle poczułem z nimi jakąś więź.

Gdzieś na początku tego wszystkiego jest ten napis wiszący wówczas w Hugonówce. I właśnie dlatego w zasadzie nie piszę o Konstancinie, bo zapomnieliśmy o tym wszystkim co było tu wcześniej, o dużo bogatszej historii tych stron, o młynach, dworach, sporach granicznych szlachty, a przede wszystkim o życiu codziennym, o tym że zalewowy region od Jeziorny Oborskiej aż po Słomczyn nazwano Urzeczem, o tym że osiedlili się tu olędrzy, którzy sprawili, że w XVIII wieku Wielopolscy stworzyli tu system melioracyjny godny Holandii, z którego rozwiązań po dziś dzień korzystamy. I dlatego też dzisiejszy wpis opowiada nie tylko o historii Hugonówki, lecz również o wnętrzu kina, bo już wkrótce nikt tego nie będzie pamiętał, a jeśli powstanie sucha i skompilowana historia tego budynku, ograniczy się to do wpisu o funkcjonującym tu kinie „Beata”. O tym, że spłonęło, a następnie przez ponad dekadę Uzdrowisko, gmina i skarb państwa w sądach dochodziły praw własności. Lecz Hugonówka jak i okolice Konstancina, to nie tylko historia miejsc. Lecz również ludzi.

Hugonówka powraca jako nowa siedziba KDK, ale tak naprawdę musi zaistnieć na mapie tych okolic na nowo. Na razie mierzy się ze swoją legendą – kina „Beata”, które przez prawie pół wieku stało się pokoleniowym doświadczeniem dla mieszkańców tych stron, z których wielu zawitało tu właśnie w tym okresie.


Korzystałem z książek T. Świątka i J. Hertla, dziś wyjątkowo bez literatury. Podobnie w nieco innej formie niż zwyczajowe artykuły. tak jakoś wyszło.

Może ci się także spodobać...