Dozorcy i ogrodnicy konstancińskich willi – cz.2

Niedawno wspomniałem krótko o dozorcach i ogrodnikach konstancińskich willi: https://okolicekonstancina.pl/2020/12/27/dozorcy-i-ogrodnicy-konstancinskich-willi/

W ramach uzupełnienia tego wpisu poniżej zamieszczam fragment książki Józefa Hertla “O Uzdrowisku Konstancin” Tom 1 (1991) dotyczący jednego z ostatnich przed- i powojennych stróży, Marcina Bednarza:

,,Ostatni stróż Konstancina”

Przy kieliszku rozwiązują się języki, przy kieliszku wyjawiane są największe tajemnice. Najbogatszymi ludźmi Konstancina byli jego stróże – nie w sensie przenośnym, że kiedy panowie Konstancina, opuszczający swoje piękne letnie gniazda – dworki, pałacyki, wille – w lesie, wśród troskliwie pielęgnowanych ogrodów późną jesienią aż do maja – ich stróże byli ich panami, czyli byłby Konstancin panów i Konstancin stróżów. Nie. Sedno sprawy godnej wdzięcznego wspomnienia w tym, że byli oni posiadaczami tajemnic tych domostw, niekiedy nawet największych tajemnic. A im kto większą posiada tajemnicę – tym jest bogatszy (…)

Mój ostatni stróż Konstancina jest Marcinem (…) Bednarz[em] z willi “Poranek” [ul. Kraszewskiego 1]. Poznanie go kosztowało mnie więcej wysiłku – niż ciekawej postaci najnowszej historii – syna właściciela całego Skolimowa – sławnego sędziego Prekera – Mieczysława Prekera, czy córki wielkiego pisarza – Moniki Żeromskiej. Mój bohater wydał mi się tak ważny ze swym berłem – miotłą, omiatający swoją willę “Poranek” ze wszystkich stron i to nie raz dziennie, ale częściej, że długo nie mogłem zdobyć się na przerywanie tego rytuału. Kiedy już raz jechałem z mocnym postanowieniem zawarcia z nim bliższej znajomości – zastałem go z kolei w ogrodzie przy pieleniu grządek i klombu. Żeby to czynił zwyczajnie – może bym się odważył. Ale on czynił to na kolanach – więc pomyślałem, że nie można przeszkadzać w tak nabożnej sytuacji. Wreszcie kiedyś, kiedy podcinał starsze niż on, pokręcone gałęzie bzu ośmieliłem się go zagadnąć o wiek tych krzaków. Podobno starsze niż willa, gdyż “Poranek” postawiony był na terenie już istniejącego niegdyś pięknego ogrodnictwa. Mój rozmówca, okazało się, zaangażowany został przez właścicieli “Poranka” dra Wilhelma Róbina w roku 1934.

Willa "Poranek", lata 20-te XX wieku (zbiory Elżbiety Biały)

Willa “Poranek”, lata 20-te XX wieku (zbiory Elżbiety Biały)

Ciekaw byłem na jakie stanowisko był zaangażowany – więc spytałem: – Czy był pan dozorcą czy ogrodnikiem? Czy otrzymał Pan jakieś pismo, czy po prostu oparł się pan na czyjejś obietnicy. Czyli jak to się mówi załatwiona była sprawa “na gębę”?

Na moje nieco ceremoniujące pytanie odpowiedział wprost: – Ani nie na ogrodnika, jakby pan wolał, bo to dla pana szlachetniejsza robota, ani nie na dozorcę, a na stróża.

Widząc moje pewne zaskoczenie tą odpowiedzią bez fałszywej wstydliwości próbował mnie wydobyć z tego pewnego mojego zmieszania. – Gdybym był ogrodnikiem – byłbym robotnikiem sezonowym – a stróż to robota całoroczna i stróż musi mieszkać przy domu. I tak miałem zapewnione mieszkanie. Jakby jeszcze było mało wyjaśnienia – poruszył kwestię nazw stróż-dozorca: -Pan pytał, czy byłem przyjęty jako dozorca, czy jako ogrodnik. Odpowiedziałem: -nie dozorca a stróż. Tak jest – dozorca – to dozorca więzienny – a stróż – to stróż. Przecież nawet w Piśmie Świętym mówi się Anioł Stróż a nie Anioł dozorca! Ale żeby panu się lepiej podobało – byłem stróżem i ogrodnikiem.

Podziękowałem mu za tę życiową lekcję i rozstaliśmy się z uśmiechem. A uśmiech ten był bardzo dziwny – taki i życzliwy i trochę figlarny ale i tajemniczy. Dla tego właśnie uśmiechu, żeby go bliżej poznać, co się za nim kryje i móc określić, nazwać – musiałem przychodzić jeszcze nie raz do państwa stróżów Bednarzów.

Willa "Poranek" przed remontem (stan na okolo 2009 rok, fot. Adam Zyszczyk)

Willa “Poranek” przed remontem (stan na okolo 2009 rok, fot. Adam Zyszczyk)

Przy następnym spotkaniu z Marcinem Bednarzem – już w jego mieszkaniu dwupokojowym z kuchnią w piwnicy – obecna była jego towarzyszka życia – sama dobroć – żona i matka. Myślałem że będzie utyskiwała na warunki mieszkania w piwnicy, że inni, obcy, pozajmowali pokoje na parterze, na piętrze z werandami a oni, choć mogli się przenieść – pozostali w piwnicy – ale nie. Ich rzetelność nie pozwalała im na to. Oni czekali na powrót prawowitych gospodarzy i na ich przyzwolenie. Ot, tacy śmieszni bogobojni ludzie. Ostatni mochikanie polskiej uczciwości! Zresztą to mieszkanie ich było przyzwoicie urządzone, czyściutkie, wychuchane, wydmuchane, przez panią Marcinową. Ona tylko na moją uwagę, kto pozwolił lokatorom tak zaśmiecić ich dawny ogród tyloma szpetnymi komórkami odpowiedziała: – Jak mieszkała w sąsiedniej willi “Ala” – pani Gąsiorowska – znaczy się ta wdowa po tym pięknym pisarzu – to się nie odważyli. Ale po jej przeprowadzce do Warszawy – robią, co chcą, nic nie pomagają nasze słowa, że to szpeci “Poranek”, że pan doktor Róbin w grobie się przewraca na te ich pożal się Boże ozdoby. Niby to takie kulturalne ludzie a takie bez pojęcia. Powiedziałam im nawet że odstąpię im część naszego tego garaża – powozowni, jednym na dole a drugim na górze. – “Tak, odpowiedzieli mi, ale dach przecieka. Niech Marcinowa naprawi dach – to się zgodzimy nie stawiać komórek” – No mój Boże  -z czego my im naprawimy ten dach? Z tej marnej emerytury Marcina z Papierni?

-A przestań kwękać bo co to pana obchodzi – przerwał zonie p.Marcin.

-A jakże, panie Bednarz, obchodzi mnie to. Pana żona mówi o bardzo ważnych rzeczach.

I tak od słowa do słowa zdecydowali państwo Bednarzowie, że udadzą się o pomoc w tej sprawie do Zrzeszenia w Skolimowie, któremu podlega “Poranek”. W jakiś czas później zatrzymuje mnie, jadącego rowerem, p.Bednarz i prosi do domu. Nic nie mówiąc – podszedł do kredensu, przyniósł dwa kieliszki, poczem ze schowka za kuchnią przyniósł butelczynę i nalał. -Wypijmy za pomyślny powrót mojej staruszki ze szpitala. Taka głupia sprawa, panie. Kto by pomyślał że skończy się szpitalem.

-Co się stało? -pytam. Nie chce odpowiedzieć. Wreszcie przypierany przeze mnie pytaniami, po nalaniu drugiej kolejki przemógł się i powiedział.

-To się stało tydzień temu. Poszła do tego Zrzeszenia z tą sprawą naprawy dachu, żeby dali papy i trochę desek. A oni jej, że nie mają pieniędzy na te rzeczy i na opłacenie fachowców. To ona, że nie chce za darmo tej papy i desek, że zapłaci. A oni znów swoje że nie mają na opłatę ludzi. Na to moja, że i ludzi sama opłaci, żeby tylko dostała te rzeczy. Wtedy oni jej odpowiedzieli, że mają ważniejsze potrzeby niż rozpadająca się jakaś szopa. A zresztą po co wam takie wydatki-stojącym nad grobem. I tak to przeżyła, że trzeba było wezwać pogotowie. No – może da Bóg, że się wszystko szczęśliwie zakończy.

Oby – wypijmy jeszcze jednego. – Powstrzymałem chęć pana Marcina. Ale on nie dał za wygraną i z tym swoim rozbrajającym uśmiechem powiedział: -Na pohybel tym co nam źle życzą! – Dałem się nakłonić. Po tygodniu znów wstąpiłem i już zastałem oboje w lepszych nastrojach. Oczywiście temat zakazany pomijałem tym bardziej, że interesowały mnie informacje państwa Bednarzów na temat Gąsiorowskiego. Pani Marcinowa nawet zdobyła się na żart, mówiąc: – Ten pan pisarz gminny – Gąsiorowski najsłynniejszy sołtys w Polsce – to nawet pochwalił kiedyś mojego za to że tak czysto jest wokół “Poranku” i tak pięknie w ogrodzie. To bardzo ważne dla Konstancina, bo to jest najbliższy dom przy dworcu i jak przyjezdnym się spodoba – to cały Konstancin będzie się im podobał. A znów przy wyjeździe gości z Konstancina to też jest ważne z jakim widokiem na koniec się rozstają.

-Jesteś śmieszna z tym ciągłym przechwalaniem się, kobito, naszym “Porankiem’

-To ty jesteś śmieszny. Pamiętasz, jak przez tydzień nie myłeś ręki po tym jak ci dziękował ten oberstróż Konstancina za porządek i nazwał cię drugim Aniołem Stróżem Konstancina?

-O kim pani mówi – spytałem. -Kto jest tym drugim Aniołem Stróżem Konstancina? A kto tym oberstróżem i kto tym pierwszym Stróżem Konstancina – jeśli mąż pani – drugim?

-A no ten sam – ten sławny pan Sołtys Konstancina – Gąsiorowski! Sympatycznemu wzajemnemu wypominaniu sobie śmieszności nie było końca.

Wreszcie dowiedziałem się, że pan Bednarz jest wciąż dozorcą i ogrodnikiem przez nikogo nie opłacanym od roku 1939. Nie mogłem tego pojąć. Więc zacząłem o to wypytywać:

-A może pan doktor Róbin wypłacił panu jednorazowo dożywotnią pensję, takie jakby dożywocie?

-Nie

-A może pan to robi na prośbę pana Gąsiorowskiego? Ale przecież on od roku 1939 nie żyje?

-Nie

-Pan tak samo, jak i wielu innych lokatorów “Poranku” nie może zrozumieć tej jego darmochy. Mówię mu – idź do Zrzeszenia i upomnij się o jaką zapłatę – wtrąca się znowu żona. Przecież pobierają komorne – to może ci co kapną z tego. Ale gdzie tam! A on nic – tylko kwituje nasze zdziwienie tak filuternym jak i tajemniczym uśmiechem. Wreszcie żona wyciąga jeszcze jeden argument który powinien zdopingować męża do starań o jakieś uznanie finansowe za swoją pracę przez jakieś czynniki: – Lokatorzy niektórzy to nawet wyśmiewają tę jego dobroduszność. Mówią, że jeszcze takiego śmiesznego człowieka nie widzieli. A jeszcze inni to nawet drażnią się z nim, znaczy się – specjalnie wyrzucają różne papiery, śmiecie przez okna, żeby głupi Bednarz miał robotę! Skaranie Boskie z tą nową jenteligencją ludową, czyli szpagatową!

-Nie, niemożebna ta moja kobita!

-A widzisz, nareszcie cię ruszyło!

-A ciebie też jakieś diabelstwo ruszyło!

-Aby przestań już matka drażnić się ze mną, nie wstydzisz tak przy panu głupoty wyciągać?

-A może nie prawda? Nie mówią – głupi Bednarz?

-Niech sobie mówią – same głupie są albo jeszcze gorzej! Zresztą – każdy głupi ma swój rozum i lepszy głupi niż zły. Prawda panie? – i znów ten uśmiech dobroduszny ale i nieodgadniony. I był to niestety ostatni uśmiech ostatniego stróża Konstancina, bo gdy wróciłem po dłuższej nieobecności – dowiedziałem się że Marcin Bednarz wkrótce po żonie powiększył grono Aniołów Stróżów Konstancina. A jednak wciąż nie mogę pogodzić się z faktem, że nie poznałem tajemnicy uśmiechu pana Marcina. Stąd kiedy tylko nawiedzi mnie ten jego uśmiech – snuję nowe na jego temat teorie. A może bawiła go ta nasza głupia mina zdziwienia nad faktem, iż “głupi stróż” może robić coś takiego, że ani głupi ani mądrzy nie mogą pojąć? A może było to robienie kawału bliźnim przez ostatniego stróża-figlarza? A może ten Bednarz nie był wcale taki głupi za jakiego go niektórzy uważali? – jeśli na podłodze pod jego łóżkiem znalazłem “Chłopów” Reymonta, “Huragan” Gąsiorowskiego i “Don Kichota” Cervantesa? O właśnie – Eureka! Ten uśmiech Marcina Bednarza – to uśmiech konstancińskiego Don Kichota – bez konia a z miotłą!

Marcin Bednarz z małżonką (zbiory Józefa Hertla)

Marcin Bednarz z małżonką (zbiory Józefa Hertla)

 

Źródła:

  1. “O Uzdrowisku Konstancin. Tom 1” Józef Hertel, Konstancin 1991