Z podmiejskich wycieczek

Dziś krótki “reportaż” z wyprawy automobilowej za miasto, czyli do letniska Konstancin, jaką odbył pewien dziennikarz w 1926 r. Gwoli komentarza jedynie informacja, iż dopiero z początkiem lat trzydziestych drogę z Wilanowa do Jeziorny zaczęto wykładać kostką, zastępując kocie łby, zaś jeśli chodzi o opisywany fragment trasy w Konstancinie, to oczywiście niechybnie chodzi o obecną ulicę Piłsudskiego na odcinku Warszawska- Sienkiewicza. Notorycznie tonęła ona w wodzie i zapadała się w kurzawce, dopiero ponad pół wieku po napisaniu tego tekstu doczekała się rozwiązania tego problemu, w latach osiemdziesiątych XX wieku. 


Rzeczpospolita, 21 czerwca 1926, nr 166

Miły wycieczek początek, lecz unikajcie Konstancina.

W dowód wdzięczności — Zarządowi Gminy Konstancin.

Po miejskim zaduchu czyż może być większa przyjemność jak możność wyrwania się hen, po za mury stolicy? Nic więc dziwnego, że bez namysłu skorzystałem z zaproszenia na kolację w Konstancinie. Jedziemy…

Wspaniały buick niesie nas przez miasto. Mijamy szybko ulice Warszawy, Belweder, kawałek szosy, alejkę o „kocich łebkach”, Wilanów… Powsin, Klarysew, mijamy pojękując od czasu do czasu na wybojach. Maszyna skacze, trzęsie się, trzeszczy…. Szofer dzielnego Buicka zwalnia. Jedziemy wolniutko zbliżając się do Konstancina.

1936 r., Konstancin, Aleja Sienkiewicza, fot. Z. Chomętowska, zb. FAF.

Zdawało się nam, jadącym z rozkoszną myślą o wytchnieniu, że droga będzie tylko przyjemnością. Myśleliśmy, że to, co już przebyć liśmy i przecierpieliśmy, będzie kresem naszych utrapień, gdy wtem przebywszy jeden mostek, za nim drugi, coś szkaradnie jęknęło w maszynie. Jakaś straszna siła chciała nas wyrzucić z siedzeń. Spojrzeliśmy po sobie, przeliczyli… na szczęście nikogo nie brakowało.

Pocieszając się, że będzie lepiej, nie traciliśmy nadziei. Sądziliśmy, że szofer jest tylko pesymistą. Nie wierzyliśmy w jego „będzie gorzej“… lecz w istocie Buick wyprawiał niesamowite harce.

Spojrzałem na przyjaciela — opuścił oczy, ręce na piersi skrzyżował. Z ust jego padały słowa cichej modlitwy — „o dobre duchy opiekuńcze”, a Buick tańczył, rzucał się, podskakiwał w dzikiej pląsawicy.

Tak dojechaliśmy do miejsca w którem acz nie chcieliśmy byliśmy zmuszeni stanąć.

W miejscu tem, droga się kończyła zupełie jakoś dziwnie. Wchodziła do jeziora. Nie pięknego, niezbyt dużego, ale zawsze z kaczką pływającą pośrodku. Zdziwieni, zakłopotani, pytaliśmy szofera co ma zamiar z nami uczynić.

— No nie proszę panów — odpowiedział. — Przejechać, przejadziem!

— Ale chyba nie przez jezioro?

— No nie przez jezioro, tylko przez drogę bo to proszę panów akuratna droga, tylko że trochę zalało!

Zrozumieliśmy. — Zalało! Nasz Buick zamienił się w statek. Jedziemy.

Woda sięgała do opon, głębiej, do osi, do resorów. Chwila i zaleje motor. Czekaliśmy w trwodze. Przebyliśmy.

1936 r., Konstancin, fot. Z. Chomętowska, zb. FAF.

Wyjeżdżamy w „ulicę”. Karkołomna ,,dziga“ nie ustaje, ba nawet zwiększa się. Skręty w prawo, lewo, błyskawiczne rzuty, podskoki, wstrząsy, błoto. Ujrzeliśmy wreszcie cel podróży — kasyno. Lica nasze rozjaśniły się. Nagle, o jakie: może kilka metrów przed podjazdem…

kkkrrrach! wstrząs okropny, uderzenie głową w plecy siedzącego przede mną towarzysza niedoli i potok słów mego przyjaciela grzebiącego palcem w ustach.

— Pięćdziesiąt lat z nim po świecie chodzą i trzeba było tej zapadłej dziury abym go sobie wybił!

Tak, krzywda stała mu się wielka. Był to przecież jego jedyny ząb prawdziwy, chluba, ozdoba i podpora dwóch sztucznych szczęk!!

Dalszą drogę przez park odbyliśmy już pieszo. Nie chcieliśmy ryzykować przed samą kolacją.

Kolacja upłynęła nam bardzo mile, pomimo nawe doznanego rozczarowania. Chcieliśmy bowiem wylać na wójta, sołtysa czy innego zarządcę gminy swe bóle i żale, gdy tymczasem ze słów kelnera dowiedzieliśmy się, ze łatwiej go znaleźć w Bristolu w Warszawie niż w Konstancinie.

Lecz czekał nas powrót. Ostrożnie, nie przyznając się otwarcie do tego przemyśliwaliśmy nad tem, czy nie dało by się załadować naszego Buick‘a do wagonu kolejki a samym nam ulokować się w kąciku wagonu 4ej klasy?

Niestety, jednak nie! Albowiem okazało się że nasz Buick za duży, albo też wagoniki za małe. Jednak do Warszawy trzeba było wracać. Ja przynajmniej autem już nie chciałem. Resztą świadomości, jaka pozostała po sutej kolacji uprzytomniłem sobie.

— Opuścić przyjaciół i jechać kolejką czy też nie opuszczać ich w nieszczęściu?

Zdecydowałem się szybko. Zważyłem jakie katusze oczekują mnie w aucie, zdałem sobie sprawę z błogiej rozkoszy spokojnej jazdy po szynach… Pożegnałem się szybko z przyjaciół mi. Propozycję odwiezienia mnie na stację kolejki potraktowałem jako zamach na całość mych kości.

1939 r i obecnie, ul. Piłsudskiego. Kadr z filmu “Żona/nie żona”

Wagon kolejki, błoga i spokojna drzemka w czasie drogi, plac Unii Lubelskiej, dom, łóżko… Już mi nic nie groziło, nic nie przerażało. Bruki i drogi Konstancina były daleko poza mną.

Zdobyłem jeszcze jedno doświadczenie — autem pod Warszawę… Nie, nigdy, za nic na świecie!

Może ci się także spodobać...