Królewska Góra

Dzisiaj piękne opisanie letniska Królewska Góra z 1935 r., wówczas nowego, nowoczesnego, gdzie elity II Rzeczpospolitej wznosiły swe modernistyczne wille. Opis piękny i jakże wspaniały, ze szczególnym uwzględnieniem przyrody. A przywoływana na końcu wielka łąka, “Form Romanum”, gdzie stykają się trzy letniska – Skolimów, Konstancin i Królewska Góra, to rzecz jasna plac, nazwany z czasem Placem Sportowym, który zabudowano dopiero w ostatnich latach, wznosząc tu przedszkole.

“Kurier Warszawski” nr 258, 20 września 1935 r.

Marta Mrozowska, KRÓLEWSKA GÓRA

Królewska Góra ma w sobie rzeczywiście dużo królewskości. Objawia się to przede wszystkim, gdy kąpie się w słońcu. Słońce dzierży tu berło niepodzielnie. Jego reżyseria jest bajeczna. Warto, by nasi młodzi malarze, z których niema tu jeszcze ani jednego — przenieśli je na swe palety, ten jego blask, ten złoty pyl, tę afrykańską biel. No i tę rozczochraną sosnę przy okazji warto też złapać na paletę, jest ona i masztowa, i dziwnie wiotka, i z wdziękiem, z grandezzą królewską kłaniająca się; co tu mówić: królewska sosna i basta! Pod jej cieniem sam król Sobek odpoczywał po łowach. Siedział pod nią, gdy zabłądził. Tutejsze sosny mają taki rysunek, taką różnorodność w ornamentyce linii i kształtów; tyle jest w ich ugałęzieniu fantazji, że można iść i iść z głową podniesioną, mówiąc: ta taka, a taka, a ta znów inna, a ta jeszcze inna. Nie spotkałam dwóch identycznych, każdej koafiura odmienna i coraz to fantastyczniejsza, interesująca w tym spotęgowanym oświetleniu.

Szczęk klingi o klingę — to fantazja, to echo dalekiej przeszłości, to mit dni dawnych, to baśń, co się rozwiała, ale czarem legendy czy epopei owiewa tę Górę, która w gruncie rzeczy nawet nie jest górą, lecz ma- lem wzgórzem. Ale prawda starczy tu za poezję, a prawdą są i poezją jednocześnie — te emanatoria nie radowe, lecz słoneczne, macierzankowe, sosnowe, melinowe, łubinowe, jałowcowe, któremi po kolei nie możemy się dość nacieszyć, my, mizerny ród letników, zawsze głodny tych prawdziwych wiejskich kąsków…

Niemieckie wojsko w willi “Maskota”, lata czterdzieste. Zbiory Tomasza Zymera.

Bierzemy urlopy. Wyjeżdżamy. Idziemy po szczęście. Roześmiane oczy. Jak to szczęście wygląda? Tu na Królewskiej Górze pierwsi letnicy mieli zapewnioną kąpiel w macierzance. Następnie w złocistych łubinach, które tworzą w tych lasach przedziwną harmonię ze świetlanemu promieniami słońca. „Sierpniowcy” zadowolić się musieli aromatycznemi jałowcami, wielkości dorosłego człowieka, za któremi schować się można z łatwością, A „wrześniowcy“ ? Tym zostały na okrasę wrzosowiska. Nie potrzeba jechać aż na Hel. Pół godziny jazdy od śródmieścia Warszawy mamy wielomorgowe przestrzenie kwitnących wrzosów, z których pomysłowi właściciele willi potrafili stworzyć śliczne trawniki-klomby, przetykane li tylko wysokopienną miedzianą sosną — jako decorum. Wygląda to wspaniale jako podjazd. Rosarium ma i tak należne sobie miejsce. Trawy tu są specjalne, soczyste, kanciaste, ostre; tną w nogi niemiłosiernie jak brzytwy. Tam na horyzoncie coś jest, coś będzie, coś się otwiera — coś liliowieje. Biegnie rzeczułka, grunt grząski, zagajnik, zarośla, kładki.

Miała być panorama, przestrzeń otwarta. Nic z tego. Nowa wyżyna, nowa falistość gruntu, plakowzgórze, nowy łubin, dzika marchew, dębina. Il y‘en a pour tous les gouts. Leśna droga malownicza. Dukt. Wykroty, trochę wywalonych pni. To stawia ktoś nową willę w tern miejscu. Z drutu kolczastego ogrodzenie — stój! Dalej iść nie można… Zamiast romantycznego zakątku leśnego będziemy tu mieli willę „Stanellę”, czy „Allorę”, może „Jurtę”…

Willa “Allora”, 1935 r. “Atchitektura i Budownictwo” nr 6/7/8

Sosny masztowe chwieją się od wiatru, trzeszczą, Jakby mówiły: Oj! doloż nasza dolo! Gdzież te czasy, gdy myśliwska pobudka rozlegała się echem po tych wrzosowiskach i gajach Królewskiej Góry? Gdzie te dni dawne królewskie? To nie. odgłosy polowania niosą się po rosie — to willę budują’ Nowoczesną, najnowocześniejszą. Będą wykusze, ażury, tarasy, garaże — i cały balast współczesności. Stanie „Mascota”!

Dziś po tych żwirowanych alejkach niańka pcha wózek z niemowlęciem; z kunsztownej altany leśnej wychodzi kobieta — karykatura o malowanych wargach, w jaskrawej pidżamie. Szpeci swym zuchwałym strojem i wyglądem romantyczne zakątki, gdzie chmiel rozkwita i zarzuca na bramy powódź swych misternych kwiatów…

Limuzyny o najpłynniejszych liniach z ostatniego żurnalu mody — stacjonują przed każdą prawie willą: i tą o czerwonym daszku i tą o płaskim dachu i — zwożą weekendowców. Roi się od nich w każdą sobotę i niedzielę. A w poniedziałek zostajemy znów sami: kobiety, starcy, dzieci i miejscowi ludzie, no i łono natury. Od poniedziałku do następnej soboty cicho jest w Królewskiej Górze. Powietrze zato dwa razy tyle ma mocy i balsamu. Odwiedziny zaczynają się inne: domokrążców. Począwszy od sprzedawców renklod, materiałów włókienniczych, lepów na muchy. I co poniedziałek ucieszna figura szewczyka Żyda, co dwa kilometry przechodzi z workiem, do którego zgarnia zdezelowane, podbite obuwie i zabiera na plecach do siebie do reparacji. Drogi tu są jeszcze dość fantastycznie, więc szewc trochę tynfów za obcasiki i łatki zbierze.

Żebracy dosyć dowcipnie podzielili się letnikami. Są tacy, co zjawiają się co środa po jałmużnę, inni obchodzą wille we czwartki i t. d. Znam kobietę w zielonej chustce, która w każdy poniedziałek się stawia. Po kolorze tego szalu orientuję się już, który mamy dzień tygodnia. Jest i taka, której dzień to wtorek. Ma bez- roboczego męża — gruźlika i czworo drobnych dzieci, z których najmłodsze — to dwulatek. Ona to utrzymuje rodzinę do drugiego wtorku z tego, co uzbiera po willach. Jest i taka, co żyje — z pompowania wody ze studni dla Warszawiaków, systemem tu specjalnie się praktykującym — domowej kanalizacji. Dostaje za każdym razem 50 gr. i kawałek chleba. Tak wygląda tutejsza nędza.

Przytoczę jeszcze inny wypadek żebraniny. Któregoś słotnego poranku budzi mię śpiewny cudzoziemski akcent. Spalona na brąz indyjski ręka wsuwa mi przez otwarte okno błyszczącą, miedzianą patelnię, prosząc o jej kupno. Tłumaczenie, że dziś takich się nie używa, wywołało odpowiedź:

„Może być, ale ja zbieram sobie na podróż do Rumuni”

A, to co innego — pomóc w powrocie do ojczyzny. Wśród skupiska willi o wyszukanych formach, stalowych Inicjałach, stylizowanych krzewach, gdzie białe hortensje są prowadzone jak sztamowe róże, również krzaki agrestu i porzeczek i mimo to owocują — nieoczekiwanym momentem jest prosta, zwykła chata gajowego, która rozsiadła się na drugim wzniesieniu z przeciwległej strony Królewskiej Góry i kładzie stempel swojskości i urok prostoty, czar, że tak powiem, zamierzchłych dni — na dzisiejszych „krzykach dnia”. My wszyscy, cośmy się przyzwyczaili kilka dobrych tygodni chodzić ulicami Żółkiewskiego, Czarnieckiego, aleją Skargi, czy piękną w swej długości i perspektywie ramach ciemnej zieleni vert bouteille Oborską — 5 trudem będziemy chodzili, wróciwszy, po betonach stolicy.

1915 r, las oborski, czyli przyszła Królewska Góra. Fot. H. Poddębski, NAC

I jeszcze jedna uwaga: gdyby tak wyasfaltować tę Oborską! Co za autostrada by z niej była bez konkurencji! Bo i cięty szpaler niecodziennego drzewostanu bajeczne powietrze i królewska szerokość i efekt perspektywy i rozwierająca się dal…

Ulica Jaworowska prowadzi na tutejsze Forum Romanum. Na wielką łąkę, a ta jest punktem wyjścia trzech tutejszych letnisk: Konstancina, Skolimowa i Królewskiej Góry, które tworzą niby triumwirat. Jedno nie szkodzi, ani wadzi drugiemu. Każde ma swoich bywalców i swoich adoratorów. Elegancki, pełen smaku stylowości Konstancin, bo to przecież nasze constantin-les-bains; sielski, anielski Skolimów, ze swą dawnością taką rustique, a uśmiechem ich obu jest — słoneczna Królewska Góra!

Może ci się także spodobać...