Lato na letnisku

Wiemy już jak niebezpieczna była zima na Łurzycu, wiemy jak w regionie tym niebezpieczna była wiosna. Lecz ponad sto lat temu w miejscowościach letniskowych podczas wakacji zagrożenia były jeszcze większe.

“Na willegiaturę nie jeździ się dla świeżego powietrza ani wypoczynku”, informowano w 1912 roku w Tygodniku Illustrowanym. Gdy ktoś wyjeżdżał na lato do Zakopanego lub miejscowości nadmorskich mógł bawić się i rozkoszować pięknem przyrody, lecz nie był to pobyt na letnisku podwarszawskim takim jak Otwock, Józefów czy Konstancin, nie był to wyjazd przynależny socjecie. Wyjazd na letnisko należało rozpocząć od ogłoszenia zamieszczonego w Kuryerze Warszawskim: „Znany w szerokich kołach naszego miasta mecenas X udał się na letnisko”, dając znać iż podąża się za modą. Ważna była treść takiego komunikatu, aby nie został pomylony z ogłoszeniem: „dentysta Y wyjechał i wraca we wrześniu” było już treścią niewłaściwą.

Wyjazd oznaczał pierwsze starcie z niebezpieczeństwem. Na dworcach wyjazdowych operowali liczni złodzieje usiłujący wykorzystać nieuwagę ojców rodzin i służących, pozbawiając ich dobytku. Na dworcu nadwiślańskim doszło do tego, że złodzieje kieszonkowi znani byli wszystkim z widzenia, a skandaliczna bierność stróżów prawa, nastawionych na współpracę z agentami ochrany i zwalczanie głównie przestępstw politycznych oraz pobłażliwe sądy sprawiały, iż chodzili oni wolni.

Odejście kolejki wilanowskiej, 1912 r.

Przedarcie się przez dworzec było dopiero początkiem gehenny, jaką była podróż pociągiem. Najgorzej pod tym względem prezentowała się trasa do „perły letnisk”, czyli Konstancina. W kolejce panował olbrzymi tłok, często zatrzymywała się a ludzie stali w ścisku, zastanawiając się skąd „w małej lokomotywce tyle dymu” wpadającego do środka pojazdu. „W wagonach tłok straszny. Pasażerowie siedzą jak śledzie w beczce, szczęśliwi zaś, którzy dostali miejsce przy oknie, wdychają z zapałem pełnymi piersiami kurz podmiejski” jak o niej napisano. Równo wiek temu dojazd do Konstancina był tak utrudniony, iż ówczesna prasa proponowała, aby nie szukać zagranicy u siebie. Choć zgadzano się, że Konstancin jest modnym letniskiem na miarę zagraniczną, łatwiej było zdaniem redaktorów tygodnika udać się do innego kraju, niż dojechać w to miejsce.

“GONIEC POLSKI”, NR 193, 16.07.1929, ze strony Kuryer Starszawy

Szanująca się dama podróż pociągiem odbyć musiała w najmodniejszym stroju, co w tłoku i dymie powodował kolejne cierpienia, zaś dworzec kolejowy był jak podawano w każdym letnisku głównym miejscem przechadzek. Udawano się tam na przyjazd pociągu aby sprawdzić kto przyjechał, a na tę okoliczność zakładano najlepsze kreacje. Biada więc temu, kto w miejsce publiczne przybył w innym stroju… było to najlepsze miejsce na spacery, bowiem jak zauważali dziennikarze każde letnisko składało się z kilku willi i uliczek i parceli z lasem do sprzedania. Dworzec odgrywał w życiu letniska najważniejszą rolę, a pozycja społeczna zależała od odległości w jakiej od niego zamieszkiwano. W Kurierze Warszawskim z przełomu wieków pełno więc zwrotów niczym magicznych zaklęć: „Przy samym przystanku Świder”, „przy samej kolei za Grodziskiem” „tuż przy stacji”.

Jak odnotowywano w artykułach, podstawą konwersacji towarzyskiej było wyraźne podkreślenie co oznacza fakt, iż przybyło się na drogie podwarszawskie letnisko, miast wypoczywać w tanich zagranicznych kurortach. Należało wyjaśnić wszystkim rozmówcom, iż osobę stać na pobyt w drogim Konstancinie lub Otwocku, gdzie znoszą liczne niewygody, zamiast wypoczywać w plebejskim Chamonix i Trouville. Warunki pobytu w podwarszawskich letniskach opisywała z potępieniem ówczesna prasa, potępiając stan wynajmowanych kwater w willach, brak wygód, fatalne zaopatrzenie, sprowadzanie żywności z Warszawy.

Jaśnie Wielmożna Pani Blondynka, plaża i ja (lata trzydzieste XX wieku)

Na letnisko przybywano jak wynika z ówczesnych ogłoszeń dla „świeżego powietrza”, „sosnowego klimatu”, lecz biada temu, kto chciał udać się na spacer. Próba wejścia do lasu była źle widziana. Jak skarżył się w Kurierze Warszawskim jeden z letników, gdy zaproponował spacer poza jedyną i główną aleję letniska, uznany został za dziwaka.  Z kolei spacer po zalesionych parcelach ujawniał roślinność zaśmieconą puszkami po sardynkach pozostawionymi przez przebywających na letnisku

Na letnisku wieczorami aranżowano spektakle, wieczorki, koncerty, zabawy, „corsa dziecięce” z karnawałami nicejskimi. Należało w nich brać udział, inne zachowanie było niewłaściwe. Mimo to czasem wiało nudą, na szczęście na letnisku można było znaleźć inną rozrywkę. Nie tylko przeznaczone dla panów karty. Jak tłumaczyła jedna z letniczek w roku 1891 dziennikarzowi, nie nudzi się na wyjeździe, bo zawsze może usiąść w oknie i spoglądać na przechodzących ulicą.

Wilegiatura to spędzanie czasu na wsi i na świeżym powietrzu. Termin pochodzi od tytułu komedii, która drwiła z mody na wypoczynek w podmiejskich letniskach

Ten fantastyczny wypoczynek trwał tygodniami, bowiem zbyt  rychły powrót nie był dobrze widziany. Przebywanie w Warszawie w letnich miesiącach oznaczało przynależność do biedoty. Jedna z mieszkanek stolicy prosiła znajomego, aby ukrył jej powrót przed innymi, bo jest tu „incognito”, jak tłumaczyła „Nie wypada bowiem tak wcześnie wracać do miasta”.

Gdy lato dobiegało końca, wszyscy oddychali z ulgą, iż ten czas grozy i niebezpieczeństw już za nimi i można powrócić do codzienności i własnego domu.

Pozostaje cieszyć się, iż po upływie stu lat problemy dojazdów, zatłoczonych pociągów, złodziei w środkach komunikacji oraz złych warunków w wynajmowanych pokojach i konieczności prezentowania mody na molo zostały z naszego życia wyrugowane.


Źródła:

  • Tygodnik Illustrowany 1880 – 1914
  • Kurier Warszawski 1890 – 1902
  • OLKUŚNIK Marek, Podmiejska wilegiatura warszawiaków u schyłku XIX wieku jako zjawisko kulturowe i społeczne w: Kwartalnik Historii Kultury Materialnej  t. 49 z. 4 r. 2001 ss. 367-386

Może ci się także spodobać...